Kiedy mój syn zadzwonił do mnie i powiedział, że wszyscy zaproszeni na ślub powinni przynieść tyle, ile powiedziała panna młoda, na początku nie zrozumiałam, o co mu chodzi.
Zapytałam go ponownie. Powtórzył, trochę zirytowany: „Mamo – wyjaśniłam – jej rodzice chcą, żeby wesele było sytuacją bez strat. Każdy gość musi zapłacić za swój talerz. Teraz to normalne”.
Po chwili dodał: „Nie masz nic przeciwko temu, żeby dać więcej, prawda?”
Powiedzieć, że czułam się niekomfortowo, to mało powiedziane. Urodziłam i wychowałam to dziecko sama, bez grosza alimentów, bez męża, bez wsparcia.
Jego każdy dzień w szkole, każdy klub, każdy nowy strój – wszystko to było spowodowane tym, że odmawiałam sobie najbardziej podstawowych rzeczy.

A teraz to samo dziecko, mój syn, dzwoni i prosi, żebym przyniosła na jego ślub tyle pieniędzy, ile przeznaczyła jakaś dziewczyna z bogatej rodziny.
Siedziałam z telefonem w ręku przez długi czas. Wspomnienia wirowały mi w głowie. Jak był chory, gdy miał cztery lata, a ja nie spałam przez trzy noce, bo jego gorączka nie chciała spaść.
Jak jako uczeń bronił mnie przed pijanym sąsiadem, gdy ten krzyczał coś przez ścianę.
Jak płakał w poduszkę, kiedy jego dziewczyna rzuciła go po raz pierwszy, a ja udawałam, że tego nie słyszę, bo wiedziałam, że jest mu łatwiej, kiedy jest obok mnie, a nie sam.
Byłam dla niego wszystkim. A teraz jestem tylko gościem na weselu, który musi wnieść obowiązkowy „wkład”.
„Tak zrobię”, odpowiedziałam cicho. Nie dlatego, że uważałam to za słuszne.
Po prostu wiedziałam, że jak tylko zacznę się kłócić, będzie po wszystkim. Nie usłyszeliby mnie. Zostali już przekonani przez rodziców panny młodej, zdali już egzamin.
To już nie jest moje terytorium.
Wesele było luksusowe. Wszystko lśniło. Biały namiot, jedwabne serwetki, nawet lody podawano ze złotymi okruchami na wierzchu.
Wszyscy byli wspaniale ubrani, wszyscy byli szczęśliwi. Panna młoda była piękna jak z obrazka.
Rodzice byli szanowani, patrzyli na gości z tą lekką arogancją, którą można znaleźć tylko u ludzi, którzy są pewni, że wszystko jest pod kontrolą.
Nawet nie zapytali, kim jestem. Mimo że jestem matką ich zięcia. Pewnie myśleli, że jestem jakąś „jedną z ciotek”.
Przy trzecim toaście wyszłam na zewnątrz. Zrobiło się duszno. Zadzwoniłam do przyjaciółki. Powiedziałam, że już zapłaciłam, posiedziałam i popatrzyłam, a teraz chcę wracać do domu.
Słuchała w milczeniu, a potem powiedziała tylko jedno: „Nie jesteś jego gościem, jesteś jego matką”. Ale on tego nie pamiętał”. Poczułam, że robi mi się ciasno w klatce piersiowej.
Po ślubie prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Pojechali na wycieczkę. Kiedy wrócili, sama do niego zadzwoniłam. Był przyjazny, ale trochę zdystansowany.
Czułam, że zostałam już trochę „odsunięta na bok”. Jakbym zrobił swoje – wychował ich, wytarł nosy, nakarmił, nauczył – a teraz mógł odejść. Ich życie się zaczęło, a ja zostałam gdzieś na progu, bez zaproszenia do pójścia dalej.
Minęło kilka miesięcy. Nie przychodziły. Połączenia stały się rzadkie. Pewnego wieczoru zebrałam wszystkie zdjęcia ślubne, które mi wysłali i schowałam je do szuflady.
Nie wyrzuciłam ich – po prostu nie chciałam znowu cierpieć za każdym razem, gdy przechodziłam obok.
Matka nie może porzucić swojego syna. Ale może nauczyć się akceptować w ciszy, że jej miejsce nie jest już pierwsze. Może czuć, że więź stopniowo zanika i nic z tym nie robić.
Może pamiętać, jak mówił: „Mamo, zawsze będę cię chronił” i ściskać się za serce, zdając sobie sprawę, że te obietnice były dziecinne.
Nie jestem zły. Ale nie jestem kimś, kto się czołga. Mam godność. Dałam mu życie i to się nigdy nie zmieni. Ale czy okazał mi chociaż zwykłą wdzięczność? Jak dotąd nie.