Zawsze marzyłam, że kiedy będę już starsza, będę spędzać popołudnia w ogrodzie, podlewając kwiaty, robiąc przetwory, czytając książki, na które kiedyś brakowało czasu.
I czasem naprawdę tak bywa. Ale coraz częściej tę ciszę przerywa dźwięk telefonu.
„Mamo, mogłabyś przyjechać na dwa dni? Mała ząbkuje, a my jesteśmy padnięci”.
„Mamo, jutro mamy wyjście, możesz zostać wieczorem z dziećmi?”
„Mamo, nie wyrabiamy się z praniem, mogłabyś…?”
A ja, jak to matka, zawsze odpowiadałam: „Dobrze, przyjadę”. Bo tak byłam nauczona — wspierać, pomagać, być tam, gdzie potrzeba. I nie będę udawać, że nie lubię wnuków.
Uwielbiam ich. Są moim światłem, moją radością, przypomnieniem, że życie wciąż ma w sobie odrobinę magii.
Ale z każdym tygodniem widziałam, że ta pomoc przestała być prośbą, a stała się czymś oczywistym. Weszła w ich plan dnia tak naturalnie, jakby to było moje nowe, niepisane zadanie.
Synowa w tym czasie… Cóż. Siedziała w telefonie, robiła zdjęcia kawie, paznokciom, nowym butom. Raz słyszałam, jak mówiła przez
telefon:
„Jak dobrze mieć teściową pod ręką, przynajmniej mogę wyjść z domu jak człowiek”.
Nie bolało mnie to wtedy aż tak, bo myślałam, że przesadzam, że interpretuję zbyt emocjonalnie. Ale z czasem to powtarzało się coraz
częściej. A ja po każdym wyjeździe wracałam do swojego domu bardziej zmęczona, niż gdybym pracowała na dwóch etatach.
Pewnego dnia, kiedy znów poprosili, żebym przyjechała „na chwilę”, czyli jak zwykle na pół dnia, zauważyłam, że synowa nawet nie zapytała, jak się czuję.
Wyszła z domu, mówiąc jedynie: „Zostawiam ci listę rzeczy do zrobienia”. I rzeczywiście zostawiła — kartkę na lodówce, wypisaną punkt po punkcie. Pranie, obiad, zakupy, dzieci, podłogi.
Pomyślałam wtedy: No dobrze, raz mogę zrozumieć, dwa razy też… ale przecież ja już nie mam dwudziestu lat.
Po południu, kiedy wnuki poszły spać, usiadłam na kanapie i poczułam, jak całe moje ciało protestuje. Bolały mnie plecy, ręce drżały ze zmęczenia, a w środku narastał dziwny ciężar. Nie była to złość.
Raczej smutek. Rozczarowanie. Poczułam, że ktoś nie traktuje mnie jak człowieka, tylko jak wygodne rozwiązanie.
Wróciłam do domu tego samego wieczoru, choć prosił mnie, żebym została na noc. Następnego dnia zadzwonił mój syn.
— Mamo, czemu tak nagle pojechałaś? Synowa mówiła, że prawie nic nie zrobiłaś, a dzieci były marudne…
Wzięłam głęboki oddech.
— Synu… czy ty naprawdę nie widzisz, że ja już nie mam sił? Ja wam bardzo pomagam, ale ja też jestem człowiekiem. Chciałabym czasem odpocząć, a nie być od wszystkiego.
Po drugiej stronie zapadła cisza. A potem usłyszałam zdanie, które uderzyło mnie mocniej niż cokolwiek wcześniej.
— Jeśli jest ci ciężko, to znajdziemy nianię, ale… nie będę miał już mamy.
Jakby chwilę wcześniej ktoś pociął mi serce na kawałki.
— Co ty mówisz…? — szepnęłam. — Przecież nie odchodzę. Ja tylko proszę, żebyś mnie nie wykorzystywał. Chcę być mamą, babcią, a nie pracownicą na pełen etat.
— Ale my cię potrzebujemy — odpowiedział, jakby to rozwiązywało wszystko. — Bez ciebie jest nam trudno.
— A czy ktoś pomyślał, czy mnie jest łatwo? — zapytałam, i po raz pierwszy od dawna poczułam, że moje słowa w końcu coś znaczą.
Rozmowa nie skończyła się kłótnią, ale była jak zimny prysznic. Dla niego — bo wreszcie dotarło do niego, że jego matka to nie superbohaterka. Dla mnie — bo uświadomiła mi, że jeśli ja nie postawię granic, nikt ich za mnie nie postawi.
Od tamtej pory przyjeżdżam, ale rzadziej. Na własnych zasadach. Z radością, z sercem, ale nie kosztem siebie. I wiecie co? Syn zaczął to rozumieć.
Zaczął pomagać więcej, a synowa… no cóż, przynajmniej stara się udawać, że widzi moją pracę. To już coś.
Nauczyłam się jednego — że bycie mamą to nie jest bycie wiecznie dostępną. To nie jest bycie podporą kosztem własnego zdrowia i życia.
A miłość nie polega na tym, żeby dawać siebie do ostatniej kropli.
Czasem największym dowodem miłości jest powiedzenie: „Stop. Też jestem ważna.”
Nigdy nie planowałam mieszkać na dworcu. A właśnie tak czasem czuję się we własnym mieszkaniu…
Przez wiele lat byłam tą „rozsądną” córką. Tą, która nie sprawia problemów, która radzi sobie…
Zawsze myślałam, że najgorsze w małżeństwie są kłótnie. Krzyki, trzaskanie drzwiami, obrażone milczenie. Dopiero teraz…
Święta zawsze kojarzyły mi się z ciszą, zapachem choinki i tym szczególnym napięciem w powietrzu,…
Kiedy rozwodziliśmy się z mężem, nie było już we mnie ani łez, ani złudzeń. Wszystko…
Przez długi czas mieszkaliśmy z teściami i na początku naprawdę wierzyłam, że to tylko przejściowy…