Kiedy poznałam Andrzeja, wszystkie koleżanki mi zazdrościły. Wysoki, spokojny, wykształcony, z tą pewnością siebie, która zwykle przychodzi dopiero z wiekiem.
Mówił cicho, nigdy nie podnosił głosu, zawsze otwierał przede mną drzwi.
– To jest prawdziwy mężczyzna! – powtarzała mama, gdy przychodził z kwiatami, a w jej oczach błyszczała duma.
A ja… sama nie wiedziałam, co czuję. Coś we mnie milczało, jakby buntowało się przeciw temu szczęściu. Wiedziałam, że powinnam się cieszyć, ale nie potrafiłam. Jak można przyznać, że nie kocha się człowieka, który robi wszystko dobrze?
Pewnego dnia, gdy wracaliśmy z pracy, Andrzej zatrzymał się przy nowym budynku.

– Tutaj – powiedział. – Tutaj będzie nasz dom.
Spojrzałam na niego zdziwiona, a on wyciągnął z kieszeni klucze.
– To dla ciebie. Chcę, żebyś czuła się bezpiecznie.
Zaniemówiłam.
– Żartujesz? – zapytałam.
– Nie – uśmiechnął się spokojnie. – Chcę, żebyś wiedziała, że mówię poważnie.

Kiedy mama usłyszała o mieszkaniu, aż klasnęła w dłonie:
– Córko, nie wygłupiaj się! Tacy mężczyźni to skarb. To twoje szczęście!
A ja milczałam. Bo zamiast radości, poczułam zimno. Nie takie zwykłe, lecz to, które rodzi się w środku – kiedy człowiek wie, że coś
jest nie tak, choć wszystko wygląda idealnie.
Przygotowania do ślubu ruszyły pełną parą. Mama mierzyła zasłony, wybierała porcelanę, planowała każdy detal.

Andrzej codziennie dzwonił, pytał, czy zjadłam, czy odpoczęłam, czy czegoś nie potrzebuję. Był troskliwy, spokojny, przewidywalny. Zbyt idealny. A mnie to przerażało.
Pewnego wieczoru siedzieliśmy w naszym nowym mieszkaniu. Andrzej postawił wazon z różami, na stole parowała herbata.
Obok leżało pudełko z napisem „Moje przyszłe życie” – prezent od przyjaciółki. Usiadł obok mnie, wziął za rękę i zapytał:
– Jesteś szczęśliwa?
I wtedy zrozumiałam, że nie mogę odpowiedzieć „tak”. Bo to byłoby kłamstwo.
– Jesteś wspaniałym człowiekiem, Andrzeju – powiedziałam cicho. – Ale nie czuję tego, co powinnam.
– Miłości? – spytał spokojnie.
Kiwnęłam głową.
Długo milczał. Potem tylko westchnął:
– Może przyjdzie z czasem. Najważniejszy jest szacunek.

A ja pomyślałam: a jeśli nie przyjdzie nigdy?
Następnego dnia pojechałam do mamy. Przywitała mnie z uśmiechem:
– No i jak? Pokaż pierścionek!
– Mamo, nie wiem, czy chcę tego ślubu.
Jej twarz stężała.
– Co ty mówisz? On cię kocha, kupił ci mieszkanie, a ty… ty chyba oszalałaś!
Pokłóciłyśmy się pierwszy raz w życiu. Mama krzyczała, że nigdy nie znajdę lepszego, że szczęście trzeba umieć docenić. A ja tylko
płakałam, bo może miała rację – lepszego nie znajdę. Ale przecież to nie o to chodzi. Chodzi o to, że nie czuję się szczęśliwa.
Tej nocy spakowałam walizkę i wyszłam. Bez krzyku, bez scen. Zostawiłam na stole klucze – te same, które miały oznaczać „nasz dom”.
Minęło pół roku. Nie widujemy się. Mama do dziś ma do mnie żal. Mówi:
– Szczęście trzeba pielęgnować, a nie od niego uciekać.
A ja myślę, że szczęście to nie perfekcja, tylko spokój w środku.
Teraz mieszkam w małym wynajętym mieszkaniu z oknami na park. Codziennie rano piję kawę i patrzę, jak słońce przeciska się przez liście. I czuję, że wreszcie się nie boję.

Może kiedyś spotkam kogoś, kto też podaruje mi klucze. Ale nie do mieszkania – do serca. I wtedy, może po raz pierwszy w życiu, będę naprawdę szczęśliwa.
Bez niej „Noce i dni” nie byłyby takie, jakie znamy. Polskie kino ponownie traci najlepszych