Żyliśmy razem przez dziewiętnaście lat. Nie zawsze było idealnie, ale wydawało mi się, że jakoś udało nam się przetrwać.
Życie było trochę powolne, ale to nie była katastrofa, prawda? Dzieci, praca, kredyty, remonty – to było normalne życie.
Nie biegałam po salonach, nie robiłam sobie codziennie zdjęć do mediów społecznościowych, ale zawsze wiedziałam, gdzie są jego skarpetki i jaką ma grupę krwi.
Gotowałam barszcz, gdy wracał z pracy, prałam jego koszule i słuchałam, jak równomiernie oddycha w nocy.
Znałam każdą bliznę na jego ciele, każdy jego nawyk. I szczerze wierzyłam, że to była miłość.
Zwykła, silna, jak stary mur, który wytrzyma każdy podmuch wiatru.
Ale pewnego dnia wszystko się załamało. Wrócił do domu i powiedział, że odchodzi. Tak po prostu.
Żadnych kłótni, żadnych skandali. „Zakochałem się w kimś innym”, powiedział. I zamiast krzyczeć lub rzucać w niego talerzami, po prostu zapytałam: „Kim ona jest?”. Spojrzał w dół i wyszeptał: „Sekretarka. Ta młoda, nowa. Ma dwadzieścia pięć lat”.
Dwadzieścia pięć. To o dziesięć lat mniej, niż byliśmy razem.
Nie krzyczałam. Nie płakałam głośno. Po prostu stałam tam i patrzyłam, jak pakuje swoje rzeczy, i czułam, jakby z każdą złożoną koszulą zdejmowano ze mnie warstwę skóry. Cienka, bolesna, ale milczałam. Bo wiedziałam, że jeśli teraz upadnę, to już nigdy się nie podniosę.
Pierwsze tygodnie były puste. Dzieci były u babci, a w domu panowała cisza. Chodziłam od pokoju do pokoju, dotykałam rzeczy, które wciąż pachniały nim i patrzyłam w lustro. Nie poznawałam siebie. Gdzie jest kobieta, która wierzyła w „na zawsze”?
A potem, gdy minęło trochę czasu, poszłam na pocztę. Kolejka, hałas, zamieszanie. Stałam tam i myślałam, że nawet tutaj czuję się samotna. I nagle ktoś mnie zawołał: „Olya? Czy to nie ty?” Rozejrzałam się i zobaczyłam go. Krzysztof. Mój kolega z klasy. Tego, który pisał mi notatki przy ostatniej ławce. Nie widziałam go od dwudziestu lat.
Uśmiechał się. Trochę siwy, oczy z worami, ale było w nich coś ciepłego. Wyszliśmy z kolejki i zaczęliśmy rozmawiać. Na początku niezręcznie, potem coraz śmielej. Słowo po słowie wspominaliśmy szkołę, naszą pierwszą nauczycielkę, jak kiedyś przyniosłam na sprawdzian dwa identyczne buty – oba leworęczne. Śmialiśmy się.
– „Napijesz się kawy?” zapytał nagle.
Chciałam odmówić. Jestem przyzwyczajony do odmawiania, to nie jest wygodne, to nie jest odpowiedni czas. Ale coś wewnątrz mnie zdawało się szeptać: „Dlaczego nie?”.
Kawiarnia była zatłoczona. Usiedliśmy w rogu. Krzysztof zamówił cappuccino, a ja czarną. Powiedział mi, że od dawna jest rozwiedziony, mieszka sam i czasami widuje swoje dzieci. Powiedział, że niewiele się zmieniłam. A ja powiedziałam, że życie zmieniło mnie tak bardzo, że nie poznaję siebie.
Rozmawialiśmy przez trzy godziny. Milczeliśmy jeszcze dłużej. Nagle zdałam sobie sprawę, że po raz pierwszy od wielu tygodni czuję się swobodnie. Po prostu łatwo. Nie myślę o tym, jak wyglądam. Nie próbuję nikomu niczego udowadniać. Po prostu piję kawę z osobą, która widziała mnie, gdy byłam zupełnie inna. Wesoła, naiwna, bez „powinnam” i „muszę”.
Rozstaliśmy się wieczorem. Odprowadził mnie na przystanek, a kiedy wsiadałam do autobusu, zapytał: „Mogę jeszcze raz napisać?”.
Przytaknęłam.
Nie wiem, jak to się skończy. Nie myślę o ślubie czy związku. Ale wiem na pewno: zdrada nie zawsze jest końcem. Czasami to są drzwi. Otwierasz je i wychodzisz. Otwierasz go, wychodzisz i widzisz, że poza bólem wciąż istnieje świat. I pachnie kawą.