Zawsze wiedziałam, że jego mama jest dla niego ważna. Nie miałam nic przeciwko — w końcu to jego matka, kobieta, która go wychowała, poświęciła się, żeby miał wszystko.
Ale z czasem zaczęłam zauważać, że w naszym małżeństwie są… trzy osoby. Ja, on i ona. A ja coraz częściej miałam wrażenie, że to ja jestem tą trzecią.
Na początku było niewinnie. Telefony każdego dnia, rady w każdej sprawie — od koloru zasłon po to, co mam ugotować w niedzielę.
„Mama mówi, że lepiej byłoby zrobić rosół, nie pomidorową”, „Mama uważa, że ta bluzka nie pasuje ci do figury”, „Mama myśli, że powinniśmy odkładać więcej pieniędzy”.
Słuchałam, milczałam, tłumaczyłam sobie, że może z czasem to się zmieni. Ale nie zmieniało się nic.

Pewnego wieczoru wrócił z pracy z poważną miną.
– „Wiesz, mama ma starą kuchnię. Trzeba jej zrobić remont. Pomalować, wymienić meble, może też sprzęty. Myślę, że damy radę.”
Podniosłam wzrok znad laptopa i zapytałam spokojnie:
– „My? To znaczy kto?”
– „No… my. Przecież i tak mamy trochę oszczędności, a mama potrzebuje pomocy.”
Poczułam, jak we mnie coś pęka. Ile razy już było „mama potrzebuje”? Mama potrzebowała pralki, lodówki, lekarza, a teraz kuchni.
I zawsze to my mieliśmy pomagać, choć nikt nigdy nie pytał, czego potrzebuję ja.
– „Dobrze,” – powiedziałam po chwili ciszy. – „Zróbmy jej kuchnię. Ale wtedy mojej mamie kupimy samochód. Też potrzebuje.”
Zamilkł. Spojrzał na mnie tak, jakby nie zrozumiał.
– „Jak to samochód? Przecież twoja mama ma autobus, nie musi jeździć wszędzie.”
– „A twoja mama ma kuchnię, w której da się gotować,” – odpowiedziałam spokojnie. – „Ale skoro ty chcesz jej zrobić lepiej, to ja
chcę, żeby mojej też było lepiej.”
W pokoju zapadła cisza. Widziałam po jego twarzy, że nie wie, co powiedzieć. Bo nagle to, co zawsze wydawało mu się oczywiste, przestało być takie proste.
Wieczorem długo leżał w łóżku, przewracając się z boku na bok.
– „Wiesz, że przesadzasz?” – powiedział w końcu.
– „Nie. Po prostu pierwszy raz mówię głośno to, co czuję.”
Odwróciłam się do niego plecami. Było mi przykro. Nie dlatego, że chodziło o pieniądze. Chodziło o równość, o szacunek, o to, że w małżeństwie decyzje powinno się podejmować razem, a nie według tego, co powie mama.
Następnego dnia pojechał do niej sam. Nie zadzwonił. Myślałam, że wróci obrażony, że znowu będziemy się kłócić. Ale wieczorem przyszedł cicho, usiadł obok mnie i powiedział:
– „Rozmawiałem z mamą. Powiedziałem, że w tym roku nie damy rady z remontem. Wiesz co? Zrozumiała.”
Spojrzałam na niego zdziwiona.
– „Naprawdę?”
– „Tak. Powiedziała, że już czas, żebym dbał o własny dom, nie tylko o jej. I że… może trochę przesadzała.”
Uśmiechnęłam się. Nie dlatego, że wygrałam. Bo w małżeństwie nie chodzi o zwycięstwa. Uśmiechnęłam się, bo po raz pierwszy poczułam,
że on stanął po mojej stronie.
Od tamtej pory wszystko powoli się zmienia. Jego mama nadal dzwoni, ale już nie codziennie. A on nauczył się mówić „nie” — nie tylko jej, ale też sobie, kiedy chce wszystkich zadowolić. A ja?
Ja w końcu czuję się partnerką, a nie dziewczyną, która wciąż musi walczyć o miejsce w jego życiu.
Czasami, gdy siedzimy razem przy kolacji, patrzę na niego i myślę: może dopiero wtedy, gdy mężczyzna przestaje słuchać wszystkich dookoła, zaczyna naprawdę słyszeć tę, z którą żyje.