Screen freepik
Budzę się rano i myślę: jak ja w ogóle do tego doszłam? Przecież kiedyś marzyłam o rodzinie, o spokojnych wieczorach z mężem, o dzieciach śmiejących się w kuchni, o wspólnych weekendach, o dłoni w dłoni.
A teraz moje weekendy to znów odgrzana kasza dla dzieci, porozrzucane zabawki i ten sam dźwięk drzwi, które trzaskają około piątej po południu, kiedy on wreszcie wraca ze swoich niekończących się spotkań.
I co najciekawsze — wraca zawsze bez cienia winy, jakby nie było go w domu ani przez chwilę tylko dlatego, że tak trzeba. A kiedy pytam, dokąd z chłopakami „chodzą całą sobotę”, on tylko macha ręką:
„Nie rozumiesz, ja też potrzebuję odpoczynku”.
Śmieszne. Odpoczynku. On. Ludzie, którzy pracują, czasem biorą wolne. Ale jak może odpoczywać ktoś, kto i tak nic nie robi?
Nie proszę o cuda. Nie wymagam, żeby naprawiał krany czy codziennie rano biegał do sklepu.
Proszę tylko, żeby chociaż popilnował dzieci przez godzinę czy dwie, kiedy muszę wyskoczyć do przychodni albo po prostu posiedzieć chwilę w ciszy, żeby nie zwariować. Ale on tylko odsuwa tablet i mówi:
„Nie wiem, czemu one krzyczą. Nie potrafię ich uspokoić. Sama to zrób, tobie to lepiej wychodzi”.
A komu ma wychodzić, jeśli nie ojcu? Albo może, kiedy braliśmy ślub, podpisał jakiś kontrakt, gdzie drobnym drukiem było napisane: „opieka nad dziećmi – nie wchodzi w zakres obowiązków”?
Kiedy żalę się mamie, ona wzdycha tak ciężko, jakby wszystkie moje problemy spadały na jej ramiona.
„Córciu, zostaw go. Masz z tym męczyć się całe życie?”
I może bym go zostawiła. Może już dawno spakowałabym rzeczy, zabrała dzieci i wyjechała do wynajmowanego pokoju, zaczęła wszystko od nowa — jak wiele kobiet, które w końcu docierają do granicy wytrzymałości. Ale jest jedno „ale”, które trzyma mnie jak w imadle.
Mieszkamy w jego mieszkaniu. Jego, nie naszym. I za każdym razem, gdy tylko wspomnę, że mi ciężko, że nie daję rady, że chcę choć odrobinę partnerstwa, on mówi chłodno:
„Nie podoba ci się — drzwi są tam. Ale mieszkanie zostawiasz”.
Ton spokojny, aż mrozi. Jakbyśmy nie byli rodziną, nie ludźmi, a dwiema figurami na szachownicy, gdzie on jest królem, a ja… wiadomo kim.
I wtedy rozumiem: on czuje się panem sytuacji nie dlatego, że jest silny, tylko dlatego, że ja nie mam dokąd pójść. Chociaż mam — maminy tapczan, małą kuchnię z lodówką, która w nocy buczy tak, że nie daje spać, i wiarę, że tam może wreszcie odetchnę bez strachu.
Ale z dwojgiem dzieci, bez stabilnej pracy, z ciągłym niepokojem — to wygląda nie jak ratunek, ale jak jeszcze większa przepaść.
Długo milczałam. Długo łykałam urazy, jego nawyki, obojętność. Długo przekonywałam siebie, że on jest zmęczony, że jemu też ciężko, że może kiedyś się zmieni, że dzieci podrosną, że znajdziemy jakiś równowagowy punkt.
Ale ostatnio stało się coś, co rozbiło we mnie ostatni skrawek cierpliwości.
To było wieczorem. Dzieci biegały po pokoju jak wiatr. Mały rozlał kompot, starsza rozpłakała się, bo zabrał jej farby, a ja próbowałam jednocześnie wytrzeć podłogę, podnieść szklankę, przytulić córkę i sama się nie rozpłakać.
On leżał na kanapie i przewijał telefon. Poprosiłam cicho:
„Możesz, proszę, pomóc? Nie daję rady”.
Nawet nie podniósł wzroku:
„Spotykam się później z chłopakami. Nie chcę się męczyć”.
Nie chcę się męczyć.
Chyba była to ta ostatnia nitka, która pękła z cichym, ale bolesnym trzaskiem. Stałam pośrodku pokoju, trzymając mokrą ścierkę i czując, jak w piersi rośnie fala — nie złości. Rozczarowania. Głębokiego, ciemnego jak noc.
W tamtym momencie chciałam wyjść. Wziąć kurtkę, zabrać dzieci i wyjść. Nawet w noc, w zimno, byle tylko nie zostać tam, gdzie twoje zmęczenie jest traktowane jak kaprys.
Ale nie wyszłam. Nakarmiłam dzieci, położyłam je spać. A potem siedziałam długo na parapecie, patrząc na ciemne podwórko.
I po raz pierwszy pozwoliłam sobie pomyśleć: czy naprawdę mieszkanie jest warte mojego życia? Czy naprawdę mam milczeć tylko dlatego, że ściany dookoła nie należą do mnie?
Mama powiedziała dziś znowu:
„Córciu, nie czekaj, aż stracisz siebie. Nie ma takiego mieszkania, dla którego warto niszczyć własną duszę”.
I wiecie co — pierwszy raz jej uwierzyłam.
Może nie dziś. Może nie jutro. Ale czuję, że ten punkt, w którym przestanę się bać, jest już blisko.
Muszę tylko do niego dojść — krok po kroku, bez oglądania się za siebie, pamiętając, że moje dzieci zasługują na to, by widzieć matkę szczęśliwą, a nie zmęczony cień.
I ja też zasługuję. Nawet jeśli będę musiała zacząć wszystko od nowa, w małym pokoiku z głośną lodówką. Bo tam przynajmniej nikt nie powie mi:
„Nie podoba ci się — wyjdź”. Bo tam będę u siebie — a nie w cudzym mieszkaniu, gdzie trzyma się mnie jak cichy element wystroju.
Nigdy nie myślałam, że znajdę się w takiej sytuacji. Mój poranek zaczął się jak zawsze:…
Przyzwyczaiłam się już do życia w nieustannym pośpiechu, w którym dzień zlewa się z dniem,…
Nigdy nie przypuszczałam, że będę musiała napisać coś takiego, ale chyba w każdej historii przychodzi…
Czasem myślę, że największym błędem mojego życia było to, że zawsze stawiałam siebie na ostatnim…
Przez długi czas powtarzałam sobie, że robię to wszystko z miłości, choć w głębi duszy…
Mieszkaliśmy z Igorem skromnie, ale – jak mi się wydawało – uczciwie i naprawdę. Kiedy…