Od kilku tygodni czułam, że zbliżające się Boże Narodzenie nie będzie dla mnie czasem radości.
Nie potrafiłam jeszcze tego nazwać, ale w powietrzu wisiało coś ciężkiego, jakby decyzje zapadały obok mnie, beze mnie, a ja miałam się tylko do nich dostosować. Zawsze tak było, tylko wcześniej nie bolało aż tak.
Od lat święta dzieliliśmy po równo. Raz u moich rodziców, raz u jego. Moja mama zaczynała przygotowania wcześniej, dzwoniła, pytała, co lubimy, cieszyła się na każde nasze przyjazdy jak dziecko.
Jej kuchnia nie była perfekcyjna, ale była ciepła, pachniała domem i spokojem. Tam nikt się nie spieszył, nikt niczego nie oceniał.
Kiedy wspomniałam mężowi, że w tym roku moglibyśmy pojechać do moich rodziców, nawet na chwilę, spojrzał na mnie tak, jakby to był zły żart.
Bez wahania powiedział, że już się umówił ze swoimi rodzicami i że tam pojedziemy. Jakby to była oczywistość, która nie wymaga rozmowy.
Potem padły słowa, które zapamiętałam dokładnie, bo zabolały bardziej, niż chciałam przyznać. Że moja mama nie gotuje smacznie. Że nie chce znowu wracać stamtąd głodny.
Powiedział to zwyczajnym tonem, jakby komentował pogodę albo ruch na drodze. A ja poczułam, jak coś we mnie się zamyka.
Nie chodziło o jedzenie. Nigdy o nie nie chodziło. Chodziło o to, że w jednej chwili sprowadził moją rodzinę do talerza, który według niego był za mało pełny.
Jakby cała miłość, troska i starania moich rodziców nie miały znaczenia, bo barszcz nie był wystarczająco intensywny, a pierogi nie takie jak u jego mamy.
Próbowałam jeszcze rozmawiać. Delikatnie, bez kłótni. Powiedziałam, że dla mojej mamy to ważne, że czeka na nas cały rok, że starzeje się i coraz mniej ma powodów do radości.
Usłyszałam, że przesadzam. Że święta to nie sentymenty, tylko odpoczynek. I że u jego rodziców jest „normalniej”.
Wtedy dotarło do mnie coś, czego wcześniej nie chciałam widzieć. Że w naszym małżeństwie zawsze było jedno „my”, ale tylko wtedy, gdy „my” oznaczało jego stronę. Jego rodzina, jego zwyczaje, jego komfort. Moje było dodatkiem, który można było pominąć, jeśli przeszkadzał.
W dzień wyjazdu pakowałam się w ciszy. On był zadowolony, rozmawiał przez telefon z matką, omawiał szczegóły kolacji, śmiał się.
Ja patrzyłam na swoje ręce i myślałam o mamie, która pewnie właśnie wyjmowała z szafki najlepszy obrus, chociaż wiedziała już, że w tym roku nikt go nie zobaczy.
U teściów było jak zawsze. Dużo jedzenia, dużo hałasu, rozmowy, w których rzadko ktoś mnie słuchał. Mój mąż był w swoim żywiole.
Jadł, chwalił, opowiadał, jakby ten świat był jedynym właściwym. A ja siedziałam przy stole i czułam się coraz bardziej niewidzialna.
Wieczorem wyszłam na chwilę do innego pokoju i zadzwoniłam do mamy. Starałam się mówić normalnie, ale głos mi drżał. Powiedziała tylko, że rozumie, że nic się nie stało, że może innym razem. I wtedy zrozumiałam, że to nie święta są problemem.
Problemem było to, że przez lata pozwalałam, by moje uczucia były mniej ważne. By decyzje zapadały beze mnie. By ktoś oceniał moją rodzinę, a ja milczałam, bo nie chciałam konfliktów. Tylko że to milczenie kosztowało mnie więcej, niż jakakolwiek kłótnia.
Wróciliśmy po świętach. Mąż był zadowolony, najedzony, wypoczęty. Zapytał, dlaczego jestem taka cicha. Nie odpowiedziałam od razu. Bo czasem, kiedy coś w nas pęka, potrzeba ciszy, żeby zrozumieć, że to nie był przypadek. To był sygnał.
I wiem jedno — następne Boże Narodzenie nie będzie już takie samo. Bo jeśli ktoś potrafi zrezygnować z moich rodziców tylko dlatego, że nie gotują „wystarczająco dobrze”, to znaczy, że nigdy nie chodziło o jedzenie.
