Kiedyś myślałam, że miłość do matki i żony mogą iść w parze. Że to dwie różne relacje, które nie muszą się ze sobą ścierać.
Ale z czasem zaczęłam zauważać, że w naszym domu jest zawsze ktoś trzeci – niewidoczny, ale obecny w każdym naszym dniu. Tą trzecią jest matka mojego męża, pani Halina.
Niech Bóg da jej zdrowie, ale czasem naprawdę trudno z nią wytrzymać.
Mój mąż, Marek, zawsze powtarza, że nie lubi swojej matki. Mówi, że nie może znieść, jak się wtrąca, że przez nią jego dzieciństwo było pełne napięcia.
Ale gdy tylko zadzwoni jej numer – jego ton się zmienia. W głosie pojawia się miękkość, której ja już dawno nie słyszałam.
„Tak, mamo. Jasne, zaraz podjadę.”
A potem nawet nie patrzy na mnie, tylko bierze kluczyki i wychodzi.
Tego dnia siedziałam przy stole i słuchałam, jak rozmawiają. Marek był w kuchni, ja udawałam, że coś robię. Ale kiedy usłyszałam słowo „remont”, serce mi zamarło.
– „Nie, mamo, nie wiem, czy zdążę przed zimą… Ale dobrze, postaram się. Tak, wiem, że kafelki już stare. Jasne, przyjadę obejrzeć.”
Odłożył telefon i westchnął ciężko.
– „Halina znowu czegoś chce?” – zapytałam, choć dobrze wiedziałam, co usłyszę.
– „Nie znowu, tylko po prostu… mieszkanie jej się sypie. Ktoś musi pomóc.”
– „A ja? Ja też potrzebuję pomocy. Nasza łazienka od dwóch miesięcy bez kafelków, Marek.”
– „Zrobimy potem, Aniu. Mama jest starsza, nie da rady sama.”
Te słowa zabolały bardziej, niż bym się spodziewała. Bo to nie pierwszy raz, kiedy moje „potem” trwało tygodniami. I nie pierwszy
raz, kiedy jej „teraz” było ważniejsze niż nasze wspólne życie.
Kiedy wrócił późnym wieczorem, miał na sobie kurz i zapach farby. Patrzyłam, jak zdejmował buty, jak z ulgą opierał się o ścianę.
– „Pomogłem tylko trochę, odmalowałem kuchnię” – powiedział, jakby szukał usprawiedliwienia.
– „Tylko trochę? A jutro też jedziesz?”
– „Tak, muszę dokończyć. Obiecałem.”
Obiecałem. Słowo, które brzmi jak przysięga, ale nie dla mnie. Dla niej.
Następnego dnia wrócił zmęczony, z plamami farby na dłoniach.
– „Wiesz, mama powiedziała, że dawno się tak dobrze nie czuła. Że jej mieszkanie wreszcie wygląda jak dom.”
Uśmiechnął się.
A ja poczułam, jak coś we mnie pęka. Bo chciałabym, żeby kiedyś tak samo mówił o naszym domu.
Nie jestem zazdrosna o miłość. Jestem zazdrosna o czas, o energię, o uwagę, której mi brakuje. Bo kiedy on wraca od matki, jest już jakby pusty. Siada na kanapie, milczy, włącza telewizor.
A ja siedzę obok i próbuję nie myśleć o tym, że w jego oczach widzę zmęczenie, ale nie troskę o mnie.
Kiedyś powiedziałam mu wprost:
– „Marek, twoja matka cię wykorzystuje.”
Zamilkł.
– „Nie mów tak. To matka. Nie zostawię jej.”
– „Ale mnie zostawiasz codziennie, gdy ona zadzwoni.”
– „Nie dramatyzuj, Aniu.”
I wtedy zrozumiałam, że nie chodzi o miłość. Chodzi o coś głębszego – o poczucie winy, które nosi w sobie od lat. Może o strach, że jeśli jej odmówi, przestanie być dobrym synem. A może po prostu o przyzwyczajenie.
Bo nawet jeśli mówi, że jej nie lubi – to i tak zawsze jest na jej skinienie.
Kilka dni później przyniósł katalog z farbami.
– „Ania, wybierz kolor do naszej łazienki. Po weekendzie skończę u mamy i zabiorę się za naszą.”
Patrzyłam na niego i już nie wierzyłam. Wiedziałam, że „po weekendzie” znaczy „nie wiadomo kiedy”.
Czasem myślę, że Halina nie robi tego złośliwie. Może naprawdę czuje się samotna. Może każda prośba to jej sposób na zatrzymanie syna
przy sobie, na przypomnienie, że jeszcze jest potrzebna.
Ale ja też jestem potrzebna. I coraz częściej czuję, że przegrywam z kobietą, której nigdy nie pokonam – z matką.
Tamtego wieczoru usiadłam przy stole i napisałam mu wiadomość, choć był w pokoju obok:
„Nie chcę, żebyś wybierał między nami. Chcę tylko, żebyś czasem wybrał mnie.”
Nie odpowiedział. Ale rano po raz pierwszy od dawna zaparzył mi kawę. Bez słów. Może zrozumiał. A może po prostu miał wyrzuty sumienia.
I tak żyjemy dalej – między jednym telefonem a drugim, między obietnicą a ciszą.
A ja wciąż czekam, że kiedyś to ja będę tą, do której zadzwoni pierwszą.
