Mój mąż długo prosił mnie, żebym poszła na urlop macierzyński, ale ja chciałam trochę pożyć dla siebie, zarobić na okres, kiedy będę z dzieckiem. Posłuchałam go, ale teraz żałuję, bo co miesiąc przeznacza mi określoną kwotę i przypomina mi, że pracuje na dwa etaty

Przez długi czas byłam pewna, że w naszym małżeństwie jesteśmy zespołem. Może nie idealnym, ale uczciwym wobec siebie.

Kiedy mąż zaczął coraz częściej mówić o tym, żebym poszła na urlop macierzyński, słuchałam go uważnie.

Nie krzyczał, nie naciskał, raczej mówił spokojnie, jak ktoś, kto wszystko już przemyślał.

– Po co ci ta praca teraz? – zapytał kiedyś wieczorem. – Zaraz będziesz miała dziecko. Odpocznij. Ja dam radę.

Powiedziałam mu wtedy wprost, że nie boję się pracy, że chcę jeszcze trochę zarobić, odłożyć coś dla siebie, żeby potem nie liczyć każdej złotówki. Uśmiechnął się pobłażliwie.

Screen freepik

– Przesadzasz. Przecież jesteśmy rodziną. Wszystko mamy wspólne.

Te słowa mnie uspokoiły. Uwierzyłam, że to troska, nie wygoda. Po kilku miesiącach uległam. Złożyłam wypowiedzenie, wróciłam do domu wcześniej niż zwykle i pomyślałam, że zaczyna się nowy etap. Bardziej domowy, spokojniejszy.

Na początku faktycznie było spokojnie. Pieniądze pojawiały się na koncie, rachunki były opłacone, nikt niczego nie wypominał. Do czasu. Pierwszy raz poczułam niepokój, gdy zapytałam, czy mogę kupić coś droższego dla dziecka.

– A po co? – zapytał. – Tańsze też jest dobre.

Nie drążyłam tematu. Potem przyszedł pierwszy przelew „dla mnie”. Konkretny, okrągły, bez komentarza. Zapytałam ostrożnie:

– To na co dokładnie?

– No jak to na co? – zdziwił się. – Na twoje wydatki. Przecież w domu wszystko masz.

Od tego momentu coś się zmieniło. Zaczęłam słyszeć, ile on pracuje. Jak bardzo jest zmęczony. Jak bierze dodatkowe godziny, żeby „nam starczyło”. Kiedy raz powiedziałam, że pieniądze szybko się kończą, spojrzał na mnie chłodno.

– Może trzeba lepiej planować. Ja nie mogę ciągle dokładać.

Słowo „dokładać” zabolało mnie najbardziej. Jakbyśmy nagle przestali być „my”. Jakby to, co robię w domu, nie miało żadnej wartości.

Kiedy zapytałam, czy nie moglibyśmy wrócić do rozmowy o mojej pracy w przyszłości, wzruszył ramionami.

– Przecież sama chciałaś zostać w domu. Ja pracuję na dwa etaty, a ty mówisz o powrocie do pracy?

Zaczęłam czuć się winna. Za zakupy. Za swoje potrzeby. Za każdą złotówkę. Przed wyjściem do sklepu liczyłam w głowie, czy mogę sobie
pozwolić na coś więcej niż absolutne minimum. Kiedy raz kupiłam kawę na mieście, rzucił tylko:

– Serio? Na to są pieniądze?

Najbardziej uderzyło mnie to, gdy podczas kłótni powiedział:

– Gdybyś pracowała, nie byłoby tak ciężko.

Spojrzałam na niego wtedy i po raz pierwszy zrozumiałam, że nie chodzi o pieniądze. Chodzi o władzę. O to, że on daje, a ja biorę. I że w każdej chwili może mi to wypomnieć.

– Obiecywałeś, że będzie inaczej – powiedziałam cicho.

– Obiecywałem, że dam radę – odpowiedział. – I daję. Ale nie mów, że to mało.

Wtedy dotarło do mnie, że urlop macierzyński nie odebrał mi pracy. Odebrał mi głos. Stałam się kimś, komu się wylicza, przypomina,
kto „utrzymuje dom”.

I choć kocham swoje dziecko, coraz częściej myślę, że największym błędem nie było to, że zaufałam. Tylko to, że pozwoliłam zamienić troskę w kontrolę.

Teściowa nigdy nie rezygnuje z pomocy mojego męża, a wręcz przeciwnie, mówi, że to za mało. Rozumiem to wszystko, ale nie pomagam tak mojej mamie, ponieważ dla mnie rodzina jest na pierwszym miejscu

Mój mąż zaproponował, aby wszystkie nasze oszczędności z ostatnich dwóch lat przeznaczyć na remont domu jego rodziców, ale zapomniał zapytać mnie: „To moi rodzice, oni mnie wychowali, a ty przyszłaś do gotowego domu”

„Dlaczego patrzysz na mnie tak smutno i z oddaniem. Lepiej idź do swojej ukochanej, przecież rozstałeś się ze mną, a ja nie mam tu schronienia dla byłych mężów”: powiedziałam Dariuszowi i nie żałowałam niczego