Mój mąż zawsze powtarzał, że praca czasem wymaga poświęceń. „Takie czasy, kochanie, muszę jeździć, muszę się starać, musimy jakoś żyć” — mówił, pakując swoje koszule do małej czarnej walizki, którą zawsze trzymał w przedpokoju.
Na początku nawet mnie to wzruszało. Myślałam, że mam ambitnego mężczyznę, który chce zapewnić rodzinie stabilność, który nie boi się wysiłku i odpowiedzialności.
Ale z każdym miesiącem, kiedy te jego „podróże służbowe” stawały się dłuższe i częstsze, a pieniędzy w domu wcale nie przybywało, coś we mnie zaczynało pękać.
Nie chciałam być podejrzliwa ani czepialska. Człowiek szybko się uczy, że jeśli zbyt często zadaje pytania, to może zacząć wyglądać na osobę niezadowoloną albo marudną.
A ja nie chciałam być „tą żoną”, która robi sceny bez powodu. Mówiłam sobie, że może firma ograniczyła premie, może mają trudniejsze czasy, może naprawdę próbuje i walczy.
Ale czasem nocą budziłam się i słuchałam tej ciszy, która robiła się między nami coraz gęstsza, jakby była dodatkowym mieszkańcem naszego mieszkania, którego nikt nie zapraszał, ale który rozgościł się już na dobre.
„Kiedy wrócisz tym razem?” — zapytałam go pewnego wieczoru, kiedy znowu się pakował.
„Może w piątek, może w sobotę rano, zależy, jak rozmowy pójdą. Nie stresuj mnie, naprawdę muszę lecieć” — odpowiedział, nawet na mnie nie patrząc.
Nie wiem, co mnie zabolało bardziej — jego ton czy fakt, że przestał tłumaczyć cokolwiek. Jakby już nie musiał. Jakby przyzwyczaił
się do tego, że ja przyjmuję wszystko bez słowa sprzeciwu.
A potem przyszedł wczoraj. Dzień jak każdy, zwykła środa, chłodna i nijaka. Wyszłam po kilka rzeczy do supermarketu, bo dzieci poprosiły o jogurty, a ja sama chciałam kupić świeży chleb.
Szłam powoli, bo byłam zamyślona, trochę zmęczona, trochę obojętna. W głowie miałam listę: masło, mleko, ser, jabłka. Nic nadzwyczajnego.
I wtedy go zobaczyłam.
Siedział w kawiarni tuż przy wejściu do galerii handlowej. Zdecydowanie nie był sam. Towarzyszyła mu kobieta — młodsza, zadbana, z włosami, które wyglądały, jakby dopiero wyszła od fryzjera.
Ubrana elegancko, ale nie przesadnie. Tak po prostu… pięknie. Uśmiechała się do niego tak, jak ja sama nie uśmiechałam się od miesięcy.
I on… on też się uśmiechał. Tym samym uśmiechem, który kiedyś był tylko mój. Tym uśmiechem, który pamiętałam z pierwszych lat naszego związku, kiedy wydawało mi się, że nic nas nie rozdzieli.
Stanęłam jak wryta. Ludzie mijali mnie, pchając wózki, trzymając zakupy, ciągnąc za ręce swoje dzieci, a ja stałam i czułam, jak ziemia lekko się przechyla. Poczułam w gardle suchość, jakby ktoś wsypał tam garść piasku.
Chciałam podejść, krzyknąć, zapytać, co to ma być, ale moje nogi były jak z waty. Nie mogłam zrobić ani kroku.
W pewnym momencie on podniósł wzrok i zobaczył mnie. Zamarł. Dosłownie. Jego uśmiech zniknął natychmiast, jakby ktoś zgasił światło w środku jego twarzy. Kobieta odwróciła się, spojrzała na mnie i też przestała się uśmiechać. Przez sekundę wszyscy troje patrzyliśmy na siebie: ja — zdradzona, on — złapany, ona — zaskoczona.
„To nie tak, jak myślisz” — powiedział po chwili, podchodząc do mnie z tym pustym spojrzeniem, które najbardziej bolało.
„A jak?” — zapytałam, starając się, by mój głos nie drżał.
„To tylko współpracowniczka… omawiamy projekt… to nie jest… niczego nie rozumiesz”.
„Tak? I to jest to twoje kolejne ‘podróże służbowe’, tak? Projekty? Rozmowy?”
„Przestań, wyjaśnię ci wszystko w domu”.
W domu? Czyli miał zamiar siedzieć ze mną przy stole, patrzeć mi w oczy i kłamać kolejne tygodnie, miesiące, lata? Ile to już trwało?
Rok? Może dłużej? Ile razy wyjeżdżał niby do Krakowa, niby do Wrocławia, niby „załatwić sprawy służbowe”, a tak naprawdę siedział w tej albo innej kawiarni, z tą albo inną kobietą?
Kiedy wróciłam do domu, nagle poczułam się starzej o dwadzieścia lat. Jakby ktoś wyssał ze mnie siły, kolory, marzenia. Usiadłam na kanapie i po prostu gapiłam się w ścianę. Słyszałam swoje myśli tak wyraźnie, jakby ktoś mówił mi je do ucha:
„Byłaś głupia.”
„Powinnaś to zobaczyć wcześniej.”
„Wiedziałaś, że coś jest nie tak.”
Ale prawda była taka, że chciałam wierzyć. Tak bardzo chciałam, żeby nasze życie było normalne, żeby dzieci miały pełną rodzinę, żeby małżeństwo, które budowałam od tylu lat, miało sens. Człowiek czasem woli nie widzieć tego, co ma tuż przed oczami, bo prawda potrafi boleć bardziej niż najgorsza iluzja.
Wieczorem wrócił. Bez walizki. Bez udawania. Bez sił.
„Musimy porozmawiać” — powiedział.
„Tak, musimy”.
Usiadł naprzeciwko mnie, a ja pierwszy raz od dawna nie bałam się jego spojrzenia. Wręcz przeciwnie — chciałam zobaczyć w nim wszystko, całą brzydką prawdę, tę, którą ukrywał przede mną przez tyle miesięcy.
„To zaczęło się przypadkiem… nie planowałem tego… praca, stres… ona mnie rozumiała… chciałem tylko odpocząć. Nie chciałem cię ranić”.
„Nie chciałeś mnie ranić?” — przerwałam mu, czując, jak gorące łzy spływają mi po policzkach. — „A co myślałeś, że mnie to nie zaboli? Że nie zauważę? Że mogę żyć w ciemności, dopóki ci wygodnie?”
Milczał. A ja poczułam, że coś się we mnie uspokoiło. Nie dlatego, że mi ulżyło, ale dlatego, że zrozumiałam jedno — ja już go nie
kocham tak, jak kiedyś.
Ta miłość, którą nosiłam w sobie przez tyle lat, zmęczyła się, zmalała, wypaliła się, jak świeca, którą ktoś zostawił w przeciągu.
„Co teraz?” — zapytał cicho.
„Teraz?” — powtórzyłam. — „Teraz ja po raz pierwszy od dawna pomyślę o sobie”.
Bo prawda była taka, że przez wszystkie te miesiące żyłam dla niego, dla dzieci, dla domu. A on żył podwójnym życiem, w którym dla mnie zabrakło miejsca.
Wstałam, otarłam policzki i spojrzałam na niego z czymś, co kiedyś byłoby czułością, a teraz było tylko zmęczonym spokojem.
„Nie wiem, dokąd ta droga mnie zaprowadzi. Ale wiem jedno — nie pozwolę już, żeby ktoś traktował moje życie jak wygodny dodatek.
Jeśli chcesz zostać, musisz odbudować wszystko od zera.
Jeśli chcesz odejść — nie będę cię zatrzymywać. Ale ja… ja już nie będę tą naiwną kobietą, która wierzy w każde twoje słowo”.
A on… po raz pierwszy od wielu miesięcy nie miał gotowej odpowiedzi.
I może właśnie wtedy po raz pierwszy poczułam, że wracam do siebie. Nowa, zraniona, ale silniejsza niż kiedykolwiek.
