Zawsze wierzyłam mojemu mężowi. Żyliśmy razem prawie dwadzieścia lat i uważałam, że między nami jest coś więcej niż tylko życie codzienne, dzieci i wspólne rachunki.
Rozumieliśmy się bez słów, a może tylko mi się tak wydawało. Nie mieliśmy burzliwych kłótni, ale nie było też namiętnych pojednań — wszystko było jakoś równe, zwyczajne, normalne.
I chyba właśnie ta „normalność” stała się tłem, na którym ślepo mu ufałam. Zaczęło się od tego, że w każdą sobotę jeździł na ryby.
Początkowo były to pojedyncze wyjazdy — raz w miesiącu, potem częściej, a z czasem stało się to tradycją. W każdą sobotę budził się wcześnie rano, jeszcze przed świtem, żeby mnie nie budzić.
Cicho pakował rzeczy, termos z kawą, kanapki, wędki i znikał na cały dzień. Wracał późno — pachnący ogniskiem, nieco zmęczony, czasem nawet z połowem.
A ja nigdy nie zadawałam pytań. Mężczyźni też mają prawo do swoich małych ucieczek, mówiłam sobie. Jeśli tam odpoczywa, ładuje baterie, odpręża się — jestem za.
Nie byłam zazdrosna. Ani o wędkarstwo, ani o przyjaciół. Uważałam, że to oznaka dojrzałego związku — kiedy każdy ma swoją przestrzeń i nie musi wyjaśniać każdego swojego kroku.
A poza tym — bardzo bałam się utraty zaufania. Uważałam, że jeśli zacznę kontrolować, podejrzewać, sprawdzać — wszystko się zrujnuje. Ale, jak się okazało, wszystko się rujnowało właśnie dlatego, że zbytnio ufałam.
Pewnego wieczoru, już po tym, jak wrócił z kolejnej „wyprawy na ryby” i poszedł pod prysznic, ktoś zadzwonił do drzwi. Była to sąsiadka z niższej kondygnacji – pani Katarzyna.
Kobieta nie należała do najmilszych. Zawsze coś zauważa, wszędzie wtyka nos, często opowiada o cudzych problemach, a sama wygląda, jakby z przyjemnością zbierała wszystkie te „wiadomości”.
Nie utrzymywałam z nią szczególnych kontaktów, poza uprzejmym pozdrowieniem. Ale tym razem przyszła zdecydowana.
— Przepraszam, że przeszkadzam, ale musiałam to powiedzieć. Widziałam dzisiaj twojego męża. Nie byli na rybach.
Spacerowałam z wnuczką nad jeziorem, tam gdzie są stare dachy. Nie był sam. Był z kobietą. Młodszą. Trzymali się za ręce.
W tym momencie straciłam dar mowy. Zrobiło mi się zimno, a potem gorąco. Stałam i nie mogłam wypowiedzieć ani słowa. Ona jeszcze coś mówiła, ale ja nie słyszałam.
W uszach rozległa się cisza. Mechanicznie zamknęłam drzwi, a potem nie mogłam się powstrzymać — opadłam na podłogę w korytarzu i zaczęłam płakać.
W głowie kołatało mi się jedno pytanie: dlaczego? Dlaczego on to zrobił? Kiedy to się zaczęło? Czyżby każda wycieczka na ryby była kłamstwem? Czyżbym żyła obok obcego mężczyzny, nie zauważając tego?
Próbowałam przypomnieć sobie jakieś wskazówki. Może coś przeoczyłam? Może te momenty, kiedy był szczególnie łagodny lub, przeciwnie, drażliwy — były to sygnały?
A ja… ja tylko się uśmiechałam, przygotowywałam kolację, prałam jego koszule, zastanawiałam się, jak sprawić mu przyjemność. A on…
Nie przyznał się. Kiedy tego samego wieczoru zapytałam go wprost, udawał, że nic nie rozumie. Mówił: „Jaka kobieta, jaki romans, zazdrościsz mi wymysłów sąsiadki?”
I dodał z oburzeniem w głosie: „Jak mogłaś tak o mnie pomyśleć? Przecież robię wszystko dla rodziny”. A ja stałam i milczałam. Bo nie było już słów.
A potem zrozumiałam: nie chodzi nawet o to, czy zdradził, czy nie. Chodzi o to, że już nie wierzę. Jego słowa są puste, jak puste wiadro, które rzekomo nosił w każdą sobotę na ryby.
Jego oczy są znajome, ale obce. A cisza między nami to już nie spokój, ale przepaść. Mieszkamy pod jednym dachem, ale już nie razem.
Nie wiem jeszcze, jak będzie dalej. Nie wiem, czy będę w stanie wybaczyć. Nie wiem, czy będę chciała zostać. Ale jedno wiem na pewno: nie będę już milczeć i ufać.
Nie dlatego, że stałam się mściwa. Ale dlatego, że zbyt bolesne jest wierzyć tam, gdzie już dawno rozpoczęła się gra.