screen Youtube
Nie mogę powiedzieć, że byłam nieszczęśliwa, ale też nie czułam się szczęśliwa. Po prostu żyłam tak, jak umiałam, jak mnie nauczono – trzymać się, wspierać, być blisko.
Od dzieciństwa uczono mnie, jak być wygodną: mama mówiła, że kobieta powinna być cierpliwa, silna, milcząca. Tak właśnie żyłam – tak, jak należy.
Zawsze pracowałam. Nie dla kariery, nie. Po prostu chciałam mieć swoje pieniądze, nie prosić, nie być zależna.
Poza tym czułam się potrzebna, żywa, kiedy miałam swój rytm — wstawałam, ubierałam się, jechałam, załatwiałam sprawy, rozmawiałam z ludźmi.
Wieczorem wracałam do domu — kolacja, lekcje z dziećmi, pralka, sprzątanie. Wszystko jak u wszystkich. Mój mąż nigdy nie ingerował w życie domowe — uważał to za „kobiece sprawy”. Ale też nie przeszkadzał.
Aż do momentu, gdy zachorował jego ojciec. Staruszek zaczął tracić pamięć, zapominał wyłączyć kuchenkę, nie orientował się w czasie, dzwonił w nocy, mylił moje imię z imieniem dawno zmarłej żony. Lekarz stwierdził demencję. I tak zaczęło się piekło.
„Rozumiesz przecież, że ktoś musi być z nim cały czas” – powiedział kiedyś mój mąż.
„Tak, rozumiem” – odpowiedziałam. „On potrzebuje opieki. Ale ja nie jestem pielęgniarką. Pracuję”.
Spojrzał na mnie, jakby widział mnie po raz pierwszy.
„Ale jesteś moją żoną. I musisz mnie słuchać”.
Nie odpowiedziałam wtedy. Po prostu wstałam i wyszłam na balkon. Nie palę, nie piję, ale wtedy chciałam albo krzyczeć, albo rozbić coś o ścianę. Żeby mnie usłyszano.
Żeby w końcu usłyszano, że nie jestem cieniem, tłem dla cudzych decyzji, wygodną funkcją.
Przez następne dni nie rozmawialiśmy. W domu zapanowała cisza. A ja tylko w myślach powtarzałam sobie to samo: dlaczego opieka nad jego ojcem ma stać się moim obowiązkiem?
Dlaczego nie można zatrudnić kogoś, omówić tego razem, podzielić się odpowiedzialnością? Nie — miałam wszystko porzucić, rzucić pracę, zatrzymać swoje życie i zostać opiekunką.
On nawet nie zapytał, czy psychicznie to wytrzymam. Czy jestem gotowa codziennie patrzeć, jak człowiek umiera.
Jak krzyczy w środku nocy, nie rozpoznaje siebie w lustrze, płacze, że mama nie przychodzi po niego do szkoły. On nawet nie pomyślał. Bo przyzwyczaił się, że jestem „pod ręką”. Przyzwyczaił się, że milczę. Że „powinnam”.
Podzieliłam się tym z przyjaciółką. Powiedziała:
— Jeśli się na to zdecydujesz, stracisz siebie. Na zawsze.
Wtedy po raz pierwszy od dawna się rozpłakałam. Nie z powodu chorego ojca. Ale z powodu siebie. Z powodu tego, że przez lata milczałam, znosiłam, byłam grzeczna.
I że teraz on nawet nie rozumie, dlaczego się nie zgadzam. Bo w jego oczach jestem częścią wyposażenia. Jestem cieniem.
A ja nie chcę już być cieniem.
Nigdy nie sądziłam, że można się poczuć upokorzonym przez coś tak banalnego jak stare rzeczy.…
Nigdy nie uważałem się za faceta, który zdradza. Zawsze mówiłem, że jeśli w małżeństwie coś…
Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni ktoś zapytał mnie, czy ja w ogóle jestem szczęśliwa.…
Nie pamiętam momentu, w którym mogłabym powiedzieć, że mój mąż mnie kochał. Byliśmy razem, mieszkaliśmy…
Nigdy nie byliśmy naprawdę blisko. Nie tak, jak sobie wyobrażałam, kiedy wychodziłam za mąż. Wtedy…
Dwa lata temu przeszliśmy na emeryturę. Pamiętam ten dzień bardzo wyraźnie. Wyszedłem z pracy z…