Żyliśmy razem piętnaście lat. Bez głośnych kłótni, bez zdrad, bez szczególnych emocji. Wszystko tak jak u większości – życie codzienne, dzieci, praca, rachunki, krewni.
Nie mogę powiedzieć, że byłam nieszczęśliwa, ale też nie czułam się szczęśliwa. Po prostu żyłam tak, jak umiałam, jak mnie nauczono – trzymać się, wspierać, być blisko.
Od dzieciństwa uczono mnie, jak być wygodną: mama mówiła, że kobieta powinna być cierpliwa, silna, milcząca. Tak właśnie żyłam – tak, jak należy.
Zawsze pracowałam. Nie dla kariery, nie. Po prostu chciałam mieć swoje pieniądze, nie prosić, nie być zależna.
Poza tym czułam się potrzebna, żywa, kiedy miałam swój rytm — wstawałam, ubierałam się, jechałam, załatwiałam sprawy, rozmawiałam z ludźmi.
Wieczorem wracałam do domu — kolacja, lekcje z dziećmi, pralka, sprzątanie. Wszystko jak u wszystkich. Mój mąż nigdy nie ingerował w życie domowe — uważał to za „kobiece sprawy”. Ale też nie przeszkadzał.
Aż do momentu, gdy zachorował jego ojciec. Staruszek zaczął tracić pamięć, zapominał wyłączyć kuchenkę, nie orientował się w czasie, dzwonił w nocy, mylił moje imię z imieniem dawno zmarłej żony. Lekarz stwierdził demencję. I tak zaczęło się piekło.
„Rozumiesz przecież, że ktoś musi być z nim cały czas” – powiedział kiedyś mój mąż.
„Tak, rozumiem” – odpowiedziałam. „On potrzebuje opieki. Ale ja nie jestem pielęgniarką. Pracuję”.
Spojrzał na mnie, jakby widział mnie po raz pierwszy.
„Ale jesteś moją żoną. I musisz mnie słuchać”.
Nie odpowiedziałam wtedy. Po prostu wstałam i wyszłam na balkon. Nie palę, nie piję, ale wtedy chciałam albo krzyczeć, albo rozbić coś o ścianę. Żeby mnie usłyszano.
Żeby w końcu usłyszano, że nie jestem cieniem, tłem dla cudzych decyzji, wygodną funkcją.
Przez następne dni nie rozmawialiśmy. W domu zapanowała cisza. A ja tylko w myślach powtarzałam sobie to samo: dlaczego opieka nad jego ojcem ma stać się moim obowiązkiem?
Dlaczego nie można zatrudnić kogoś, omówić tego razem, podzielić się odpowiedzialnością? Nie — miałam wszystko porzucić, rzucić pracę, zatrzymać swoje życie i zostać opiekunką.
On nawet nie zapytał, czy psychicznie to wytrzymam. Czy jestem gotowa codziennie patrzeć, jak człowiek umiera.
Jak krzyczy w środku nocy, nie rozpoznaje siebie w lustrze, płacze, że mama nie przychodzi po niego do szkoły. On nawet nie pomyślał. Bo przyzwyczaił się, że jestem „pod ręką”. Przyzwyczaił się, że milczę. Że „powinnam”.
Podzieliłam się tym z przyjaciółką. Powiedziała:
— Jeśli się na to zdecydujesz, stracisz siebie. Na zawsze.
Wtedy po raz pierwszy od dawna się rozpłakałam. Nie z powodu chorego ojca. Ale z powodu siebie. Z powodu tego, że przez lata milczałam, znosiłam, byłam grzeczna.
I że teraz on nawet nie rozumie, dlaczego się nie zgadzam. Bo w jego oczach jestem częścią wyposażenia. Jestem cieniem.
A ja nie chcę już być cieniem.