Michał i ja przeszliśmy na emeryturę prawie w tym samym czasie.
Wreszcie mieliśmy czas, aby po prostu żyć: nie spieszyć się, nie wyskakiwać z łóżka o 6 rano, nie biegać do pracy z termosem w ręku.
Zaczęłam częściej chodzić na spacery, czytać gazety na ławce, wygrzewać się na słońcu.
I chyba właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że chcę czegoś więcej niż szarej codzienności w wieżowcu.
– „Kupmy sobie domek letniskowy” – powiedziałam kiedyś. Z ogrodem, drzewem wiśniowym, może jakimiś grządkami. Robiłabym tam rano kawę, a ty zajmowałbyś się pomidorami”.
Michał, o dziwo, nie oponował. Uśmiechnął się tylko:
– Jak w filmach? Z bujanym fotelem i pasjansem na werandzie?
– Dokładnie tak.
Zaczęliśmy oglądać ogłoszenia. Budżet był skromny, ale dla dwóch emerytów to wszystko, czego potrzebowaliśmy. I znaleźliśmy.
Mała chatka na obrzeżach wioski, z bzami przy bramie i drewnianym płotem, jak za czasów mojego dzieciństwa.
Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, serce mi zamarło: była moja. Michał też nie mógł ukryć zachwytu. Tego samego dnia wpłaciliśmy zaliczkę.
Wieczorem podzieliliśmy się nowiną z dziećmi. I… trafiliśmy na pustą ścianę.
– „Żartujesz?” – oburzyła się moja córka. „Macie dodatkowe pieniądze? Na co w ogóle patrzysz w swoim wieku?
– „A kto będzie opiekował się wnukami latem?” wtrącił się mój syn. „Ty masz emeryturę, a my pracę! Kto się nimi zaopiekuje, gdy będziesz na wsi?”.
Wtedy po raz pierwszy poczułam się winna… za swoje szczęście. Siedzieliśmy z Michałem w kuchni w ciszy, tylko czajnik syczał na kuchence. W jego oczach zobaczyłam coś znajomego: smutek zmieszany ze zmęczeniem. Nie złość, ale rozczarowanie.
Nie spałam całą noc. Powtarzałam w głowie ich słowa, przypominając sobie wszystkie lata, kiedy razem z mężem wspieraliśmy naszą rodzinę, opiekowaliśmy się wnukami, dawaliśmy im pieniądze na remonty, pomagaliśmy w chorobie i we wszystkim.
A teraz nawet nie pytali, dlaczego tak bardzo tego potrzebujemy.
Nigdy nie byłam przeciwna pomaganiu dzieciom. Ale nie jesteśmy rzeczami. Nie jesteśmy pełnoetatowymi nianiami. Jesteśmy ludźmi.
Ludźmi, którzy też mają marzenia, nawet jeśli są spóźnione. Nie uciekamy od naszych rodzin. Chcemy tylko odetchnąć własnym powietrzem. Bez obowiązków. Bez wiecznego „powinienem”.
Tydzień później pojechaliśmy do tego domku letniskowego. Pierwszej nocy spaliśmy na łóżkach. Pachniało drewnem, wilgocią i szczęściem. Michał pokroił chleb, ja ugotowałam zupę na kuchence elektrycznej, a potem usiedliśmy na werandzie i słuchaliśmy ciszy.
– „Kto będzie pilnował wnuków?” powiedział nagle i oboje się roześmialiśmy.
Nie zdradziliśmy naszej rodziny. Po prostu w końcu wybraliśmy siebie. A jeśli nasze dzieci tego nie rozumieją, to ich wybór. Chcemy spotykać się o świcie w naszym domku letniskowym.
Pić kawę przy śpiewie ptaków. I wierzyć, że życie jeszcze się nie skończyło – ono dopiero się zaczyna.