Po pogrzebie ojca, mój brat i ja długo milczeliśmy. Siedzieliśmy w kuchni tego samego mieszkania, w którym dorastaliśmy.
Okna były otwarte, ale powietrze pozostawało ciężkie – czy to od upału, czy od wszystkiego, co dawno nie zostało powiedziane.
Mama odeszła kilka lat temu, tata nie wytrzymał długo. W mieszkaniu pachniało starymi meblami, książkami, wspomnieniami. I ciszą.
W końcu brat odezwał się. Jego głos był równy, jak zawsze, nieco chłodny: „Trzeba zdecydować, co zrobić z mieszkaniem”.
Skinęłam głową. Oboje wiedzieliśmy, że ta kwestia się pojawi. Ale nie byłam gotowa na to, jak szybko stanie się ona murem między nami.
Myślałam, że porozmawiamy, dojdziemy do porozumienia – w końcu jesteśmy rodziną. Tyle razy razem malowaliśmy te ściany, razem znosiliśmy ojcowskie zakazy, razem świętowaliśmy tu Nowy Rok, nawet gdy byliśmy dorośli.
Zaproponowałam, żeby sprzedać mieszkanie i podzielić pieniądze po połowie. Albo, jeśli chce zatrzymać dla siebie, niech wypłaci mi moją część.
Wydawało się to proste. Ale on uśmiechnął się krzywo i powiedział: „Uważam, że to mieszkanie powinno pozostać moje. Ty jesteś mężatką, masz swój dom. A ja nie.
Jeśli się nie zgadzasz, zabiorę wszystko. Zgodnie z prawem możesz się spierać, ale wiesz, jak to będzie. Nie niszcz sobie nerwów”.
Zaparło mi dech w piersiach. To był mój brat. Ten sam, którego kiedyś wyciągałam z bójki w szkole. Ten sam, któremu pomogłam dostać się na studia.
Ten sam, dla którego rok temu szukałam pieniędzy, kiedy stracił pracę. A teraz – oto tak. W jednej chwili. Bez wyjaśnień. Bez żalu.
Siedziałam w tym samym fotelu, w którym kiedyś czytałam książki w dzieciństwie. A naprzeciwko mnie siedział zupełnie obcy człowiek, w którego twarzy pozostał tylko cień chłopca, którego kochałam całym sercem. Zaczęliśmy się kłócić. Najpierw spokojnie. Potem głośno.
Mówił, że nigdy nie doceniałam ojca, że zawsze byłam ulubienicą mamy, że wyrosłam na „nieodpowiedzialną”, bo wyszłam za mąż i wyprowadziłam się.
Mówił, że „on został”, że „wszystko ciągnął”, że „jemu jest ciężej”. Nie wierzyłam własnym uszom. Te słowa bolały bardziej niż uderzenie.
W oczach miałam łzy, ale nie płakałam. Po prostu wstałam i powiedziałam: „Dobrze. Będzie tak, jak chcesz. Ale nie jesteś już moim bratem”.
Nie odpowiedział. Tylko patrzył w milczeniu, jak zbieram swoje rzeczy. Wyszłam z poczuciem, że tracę nie tylko dobytek, ale coś więcej.
Że wyrwano mi kawałek dzieciństwa. Część mnie samej. Minęło już pół roku. Mieszkanie nadal stoi puste. On tam nie mieszka. Mówi, że „jeszcze myśli”.
Nie złożył mi życzeń świątecznych. Ja też milczę. Budzę się w nocy z myślą: czy nie mogłam ustąpić? Ale potem przypominam sobie spojrzenie, z jakim powiedział: „Zabiorę wszystko”.
I rozumiem – zdecydował to jeszcze przed naszą rozmową. Nie była dla niego ważna sprawiedliwość. Ważna była przewaga. Być wyżej.
Mieć więcej. I nie chcę wracać ani do mieszkania, ani do tego związku. Zbyt wiele się we mnie złamało. Mówią, że czas leczy rany.
Ale czas pokazuje też, kto jest kim. A czas pokazał mi, że nie każda osoba spokrewniona jest mi bliska. A dom rodzinny… już nie jest mój.
Ale prawda jest taka, że we mnie wciąż żyje ta dziewczynka, która wierzyła, że brat zawsze ją ochroni. I za każdym razem, gdy przechodzę obok znajomego domu, mam ochotę zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że znów jesteśmy dziećmi.
Że on nie jest chciwy. Że znów się śmiejemy. Ale wtedy otwieram oczy i akceptuję rzeczywistość. Nie jestem już dzieckiem. I nie wierzę już w bajki.