Nigdy nie byłam zazdrosna. Od dziecka przyzwyczaiłam się do tego, że moja młodsza siostra – Kasia – była oczkiem w głowie rodziców.
Nie dlatego, że ja byłam gorsza. Po prostu Kasia zawsze potrafiła się uśmiechnąć w odpowiednim momencie, powiedzieć coś miłego, otoczyć wszystkich swoim urokiem.
Ja – starsza, bardziej odpowiedzialna, trochę zamknięta w sobie – zawsze robiłam to, co trzeba, ale bez tych słodkich słówek, które mama tak lubiła.
Kiedy byłyśmy małe, mama często powtarzała:
– Ty jesteś starsza, ustąp jej, ona jeszcze dziecko.

I ja ustępowałam. Potem było to samo – w ubraniach, prezentach, wyjazdach, nawet w drobnych rodzinnych decyzjach. Kasię zawsze pytano
o zdanie, mnie – rzadko. Ale nigdy nie chciałam się buntować. To przecież rodzina, myślałam, trzeba to zrozumieć.
Gdy wyszłam za mąż, uwierzyłam, że teraz wszystko się zmieni. Mój mąż, Marcin, był rozsądny, spokojny, a jednocześnie bardzo spostrzegawczy. Może nawet za bardzo. Od początku widział, jak reaguję po spotkaniach z rodzicami. Po każdym powrocie mówił:
– Oni cię nie szanują, Aniu. Ty się starasz, a oni cię wciąż pomijają.
Próbowałam się bronić:

– Marcin, to moi rodzice, po prostu są tacy, nie chciałam się z nimi kłócić.
A on tylko machał ręką:
– Nie daj się wykorzystywać.
Pewnego razu pojechaliśmy na urodziny Kasi. Mama przy wszystkich dziękowała jej za pomoc w papierach do urzędu, choć to ja wszystko załatwiłam. Uśmiechnęłam się cicho, żeby nie robić sceny. Ale w drodze do domu Marcin aż kipiał ze złości.
– Widzisz? Nawet słowa nie powiedzieli, że to ty! Po co ty tam w ogóle jeździsz?!
– Nie chcę psuć relacji – próbowałam tłumaczyć.
– Relacji? – prychnął. – Z ludźmi, którzy udają, że cię nie ma?
Od tamtej pory coraz częściej mówił, że lepiej, żebym została w domu, że nie ma sensu jeździć „do tych, co tylko ranią”. Kiedy dzwoniłam do mamy, krzywił się:
– Po co do nich dzwonisz? Żeby znowu poczuć się gorsza?

I powoli zaczęłam wierzyć, że ma rację. Przestałam odwiedzać rodziców, potem przestałam odbierać od nich telefony. Mówiłam sobie, że to dla świętego spokoju, że nie warto rozdrapywać ran.
Minęło kilka lat. Kasia urodziła dziecko, a mama z tatą niemal codziennie byli u niej. Do mnie nikt nie zaglądał.
Zadzwonili dopiero, gdy mama trafiła do szpitala. Wzięłam urlop, zostawiłam wszystko i pojechałam. Ale na miejscu usłyszałam tylko chłodne:
– Dziękujemy, ale Kasia już się wszystkim zajęła.
Wyszłam z oddziału z drżącymi rękami. W aucie długo siedziałam w ciszy, patrząc przez przednią szybę.
Po raz pierwszy poczułam, że jestem w tym wszystkim zupełnie sama – między rodziną, która zawsze widziała tylko moją siostrę, a mężem, który niby mnie bronił, ale zamknął w złotej klatce.
Kiedy wróciłam, powiedziałam Marcinowi, że chciałabym pojechać do mamy jeszcze raz. Spojrzał na mnie z pobłażaniem i powiedział:
– Spójrz, oni nawet nie liczą się z twoimi słowami, a twojej siostry słuchają we wszystkim. Po co ci to?
I wtedy coś we mnie pękło.
– Bo to moi rodzice, Marcin. Moja matka. Mam prawo ich widzieć, nawet jeśli mnie nie rozumieją.
Wzruszył ramionami:

– Ty się nigdy nie nauczysz.
Ale nauczyłam się – tylko bez niego. Zrozumiałam, że czasem trzeba odejść od ludzi, którzy nas kochają po swojemu, ale nie dają nam oddychać.
Pojechałam do mamy sama. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale kiedy mnie zobaczyła, jej oczy napełniły się łzami.
– Może rzeczywiście przesadzaliśmy… Ty zawsze dawałaś sobie radę, więc myśleliśmy, że ci niczego nie brakuje.
Usiadłyśmy razem przy stole. Po raz pierwszy od lat rozmawiałyśmy spokojnie, bez porównań, bez ciężaru dawnych żalów. Zrozumiałam, że to nie była kwestia miłości – tylko braku słów, których nigdy nie powiedzieliśmy sobie w porę.
Dziś wiem jedno: rodziny się nie wybiera, ale można wybrać, ile bólu się od nich przyjmie. I że czasem najtrudniejsza odwaga to po prostu nauczyć się być po swojej stronie.