Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz słyszałam w jej głosie prawdziwe ciepło. Chyba wtedy, gdy była jeszcze małą dziewczynką, biegła do mnie po szkole, obejmowała mnie za szyję i z przejęciem opowiadała, jak minął jej dzień.
Wtedy życie było proste: gotowałam jej ulubione pierogi, prałam, martwiłam się, gdy chorowała, i wierzyłam, że tak będzie zawsze — że więź między matką a córką nigdy się nie zmieni.
Ale minęły lata i wszystko się zmieniło. Dorosła, wyprowadziła się, założyła rodzinę.
I jakby oddaliła się nie tylko fizycznie, ale też gdzieś w środku.
Tego dnia po prostu chciałam usłyszeć jej głos. Zwykła środa, cichy wieczór, czajnik gwizdał na kuchence, a ja siedziałam przy oknie, patrząc, jak dzieci sąsiadów biegają po podwórku.
Przypomniałam sobie, jak i my kiedyś tak biegałyśmy — ja i ona, za rękę, w deszczu, śmiałyśmy się, aż obie byłyśmy całe mokre.
Uśmiechnęłam się i wybrałam jej numer. Nie odebrała od razu. „Mamo, jesteśmy bardzo zajęci w pracy, a dzieci codziennie mają szkołę, naprawdę nie mamy dla ciebie czasu” — powiedziała szybko, pomiędzy jakimiś dźwiękami rozmów, jakby wokół niej ktoś się śmiał.
Przez kilka sekund milczałam, bo nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Może pomyślała, że połączenie się przerwało, bo powtórzyła:
„Słyszysz mnie?” — „Tak, słyszę” — wyszeptałam, czując, jak coś ciężkiego osiada mi w sercu. „Rozumiem, córeczko. Praca, dzieci, życie…” — „Mamo, oddzwonię później, dobrze? Kocham cię!” — i połączenie się zakończyło.
Siedziałam jeszcze długo, patrząc na telefon, jakby miał znowu zadzwonić. Ale nie zadzwonił. Ani po godzinie, ani tego wieczoru, ani następnego dnia. Cisza wypełniła mieszkanie, tylko zegar na ścianie tykał spokojnie, odliczając minuty samotności.
Nie gniewam się na nią. Wiem, że dziś świat jest inny. Wszyscy gdzieś pędzą, wszyscy są zajęci.
Ale czasem czuję, że nie jestem już dla niej matką, tylko numerem w kontaktach — takim, który wybiera się raz w miesiącu, kiedy sumienie lekko się odezwie. A ja — jak zawsze — cieszę się nawet z tego.
W zeszłym tygodniu upiekłam jej ulubione ciasto z jabłkami. Pachniało dzieciństwem. Chciałam zawieźć — zadzwonić, powiedzieć:
„Przyjedź, córeczko, upiekłam twoje ciasto”. Ale potem przypomniałam sobie jej głos: „Mamo, jesteśmy bardzo zajęci…” I nie zadzwoniłam.
Ciasto wystygło, a potem zaniosłam je sąsiadce, tej z dwójką małych dzieci. Ucieszyła się, podziękowała, a potem przyniosła mi jabłka z ogrodu. I wtedy jakoś zrobiło mi się lżej.
Czasem myślę: może naprawdę za często o sobie przypominam? Może tak już ma być — rodzice zostają sami, a dzieci żyją dalej, w swoim rytmie, pośród codziennych obowiązków.
Ale serce tego nie rozumie. Każdego ranka czeka na telefon, na krótkie: „Mamo, jak się czujesz?” I za każdym razem, gdy telefon milczy, coś ściska mnie w środku.
Wczoraj jednak znów wybrałam jej numer. Długo nie odbierała, aż w końcu usłyszałam: „Mamo, teraz nie mogę rozmawiać, jesteśmy właśnie w sklepie.”
Chciałam powiedzieć: „Chciałam tylko usłyszeć twój głos”, ale ona już się rozłączyła. I wtedy po raz pierwszy pomyślałam — może naprawdę nie powinnam więcej dzwonić. Niech sama sobie przypomni, jeśli zechce.
Wieczorem długo siedziałam przy oknie, piłam herbatę i patrzyłam w gwiazdy. Myślę, że miłość matki jest jak to światło. Zawsze gdzieś tam jest, nawet jeśli go nie widać. Nie gaśnie, nawet jeśli nikt nie patrzy w niebo.
Wiem, że kiedyś to zrozumie. Kiedy jej dzieci dorosną, kiedy w ich życiu też zabraknie czasu, kiedy ktoś mały, kto kiedyś biegł do niej z rysunkami, zacznie przychodzić coraz rzadziej.
Może wtedy i ona wybierze mój numer i powie: „Mamo, przepraszam, że tak rzadko dzwonię.” A ja jej odpowiem: „Nigdy się nie gniewałam, córeczko. Ja po prostu czekałam.”
