Wszystko zaczęło się spokojnie. Od drobiazgów. Najpierw teściowa przyjeżdżała do nas tylko na święta. Potem – kiedy była chora.
Potem – tak po prostu, „bo smutno jej w domu samej”. Milczałem. Rozumiałem: to mama mojej żony, kocha córkę, jest jej ciężko.
Ale z czasem te wizyty stały się nie wyjątkiem, a normą. Mogła zadzwonić rano i powiedzieć: „Jestem już w pociągu”.
Nikt nie pytał, czy jesteśmy zajęci, czy mamy plany, czy chcemy po prostu pobyć we dwoje. Przyjeżdżała – i zostawała.
Na tydzień, na dwa. I za każdym razem ta „wizyta” stawała się sprawdzianem wytrzymałości. Dla mnie – i dla naszego małżeństwa.

Przyzwyczaiłem się, że nasz dom to przestrzeń, w której mogę być sobą. Wyjść do kuchni w majtkach. Położyć się spać, kiedy chcę.
Oglądać film z żoną w objęciach, jeść rękami z miski — po prostu być niedoskonałym. A wraz z jej przyjazdami całe nasze życie jakby zatrzymywało się.
Zajmowała nie tylko pokój. Zajmowała powietrze. Przestrzeń. Uwagę mojej żony. Z jej pojawieniem się moja żona przestawała być kobietą, a znów stawała się córką — posłuszną, uległą, spiętą.
Zaczynała żyć nie z nami, ale z mamą. A ja znikałem gdzieś w tle. Jak telewizor, który zostawiono włączony, ale którego nikt nie ogląda.
Próbowałem mówić. Ale co można powiedzieć? To mama. Ona nie jest zła. Nie krzyczy. Nie niszczy celowo.
Ale jej obecność jest jak woda kapiąca z kranu. Ciągle. Bez przerwy. I od tego zaczynasz odczuwać zmęczenie, nawet jeśli starasz się nie zwracać na to uwagi.
Zacząłem łapać się na myśli, że nie chcę wracać do domu. Że łatwiej mi zostać w pracy, przejść się pieszo, pójść do warsztatu samochodowego — gdziekolwiek, byle tylko nie wracać do domu, gdzie znowu siedzi ona.
I znowu coś komentuje: jak jem, jak mówię, jak nie witam się.
Najgorsze było nie jej wtrącanie się, ale obojętność żony wobec mojego stanu. Wydawało jej się, że wszystko jest w porządku. Że mama ma prawo.
Że muszę to znosić. Bo tak trzeba. Bo tak się przyzwyczailiśmy. Ale ja się nie przyzwyczaiłem. Nie jestem gościem we własnym domu. I nie chcę żyć w trójkącie.
Czy ona kocha swoją mamę? Oczywiście. I ma do tego pełne prawo. Ale dlaczego, aby zachować tę więź, musimy zniszczyć naszą? Dlaczego rodzina to zawsze ja, ty i ktoś trzeci?
Wiem, że wielu powie: „To drobiazgi. To nie zdrada, nie kłótnie, nie tragedia”. Ale czasami właśnie drobiazgi powoli nas niszczą. Jak rdza, która dzień po dniu toczy metal. I pewnego dnia ten sam nóż, który trzymał się latami, po prostu łamie się w dłoni.
Nie chcę się łamać. Chcę, żeby nasz dom pozostał naszym domem. Miejscem, gdzie nie jestem tymczasowym mieszkańcem, ale mężem.
Gdzie nie jesteśmy dziećmi z różnych rodzin, ale małżeństwem. Gdzie goście to ci, których sami zapraszamy. A nie ci, którzy wchodzą bez pukania.
Nie proszę jej, żeby zniknęła z naszego życia. Ale proszę o granice. Bo nawet miłość potrzebuje granic. I nawet najbliżsi ludzie powinni wiedzieć, kiedy lepiej nie wchodzić do cudzego domu bez pukania.