Mama wychowała mojego męża tak, żeby nic nie robił, tylko dostał smaczne jedzenie i czyste ubrania. W pewnym momencie wydawało mi się, że mam nie jedno dziecko, a dwoje i że tak dalej nie może być

Czasami myślę, że gdyby ktoś zobaczył moją rodzinę z boku, pomyślałby, że wszystko u nas jest idealnie ułożone.

Dom zawsze czysty, obiady na czas, pranie poskładane, a mój mąż… no cóż, wyglądałby na przykładnego człowieka, który zwyczajnie lubi o siebie dbać.

Prawda jednak jest zupełnie inna — i chyba dopiero teraz widzę ją całą, taką, jaką próbowałam przez lata ignorować.

Bo kiedy mama wychowuje syna na księcia, ktoś później musi zostać jego służącą. I w moim przypadku tą osobą zostałam ja.

Na początku wydawało mi się to nawet urocze. Kiedy jeszcze randkowaliśmy, mówił z rozbrajającym uśmiechem: „Mama zawsze wszystko za mnie robiła, ale chyba wydorośleję, jak zamieszkamy razem”.

Uśmiechałam się wtedy, bo wydawało mi się, że to tylko taki żart, lekka przesada, coś, o czym rozmawia się między zakochanymi, nie biorąc tego zbyt poważnie.

Pomyślałam: „Och, matki tak mają, rozpieszczają synów, ale z czasem to się zmienia”. Jak bardzo się myliłam.

Po ślubie okazało się, że mój ukochany mężczyzna nie potrafi nawet włączyć pralki. Że talerz po obiedzie może stać trzy godziny na stole, bo on „zaraz go wyniesie”, ale „zaraz” nigdy nie nadchodzi.

Że jego ubrania, kiedy nie są poskładane przeze mnie, po prostu lądują na krześle, jakby krzesło miało magiczną moc ich czyszczenia.

A ja, głupia, przez długi czas myślałam, że „tak trzeba”, że „tak wygląda normalne małżeństwo”.

Pewnego dnia odwiedziła nas jego mama. Weszła do kuchni, zobaczyła, że kroję warzywa, a jej syn siedzi obok, nawet nie pytając, czy pomóc.

Zamiast upomnieć go choćby jednym słowem, uśmiechnęła się szeroko i powiedziała: „No, kochana, widzę, że dbasz o niego jak należy.

Marcin zawsze jadł tylko to, co ja ugotowałam. Dobrze, że potrafisz go dopilnować”.

Dopilnować? Jakbym była zatrudniona do pilnowania dorosłego mężczyzny. Jakbym miała w ręku listę obowiązków do wykonania: karmienie, pranie, układanie, sprzątanie, przypominanie. A on patrzył tak dumnie, jakby właśnie usłyszał najpiękniejszy komplement na świecie.

Wtedy coś we mnie pękło. Może nie cała ja, tylko taka drobna część, ale właśnie od tej małej rysy zaczyna się pękanie czegoś większego.

Później było tylko gorzej. Zdarzało mu się zostawić na podłodze skarpetki, które przeleżały tam trzy dni — i czekał, aż je podniosę.

Kiedy poprosiłam: „Marcin, możesz wynieść śmieci?”, odpowiedział: „Zrobię to jutro, jestem zmęczony”. To „jutro” powtarzało się tak
często, że przestało cokolwiek znaczyć.

Były dni, kiedy wracałam z pracy, stawiałam torbę w kącie i widziałam w jego oczach tę beztroskę, która mówiła: „Wiesz, że nie musisz prosić — sama zrobisz”.

I robiłam. Jak zawsze. Bo jeśli nie ja, to kto? W pewnym momencie zaczęłam czuć, jakbym miała nie jedno dziecko, a dwoje.

Nasz synek dopiero uczył się samodzielności, ale mój mąż wyglądał, jakby kilka lekcji z dzieciństwa zupełnie mu umknęło. Kiedy syn rozrzucał zabawki — zbierałam.

Kiedy mąż rzucał koszulę — zbierałam. Kiedy syn coś rozlał — ścierałam. Kiedy mąż coś rozlał — ścierałam. Kiedy syn prosił o sok — dawałam. Kiedy mąż wołał z drugiego pokoju: „Zrobisz mi herbatę?” — robiłam.

Aż któregoś wieczoru, kiedy stałam nad zlewem z rękami zanurzonymi w pianie i słyszałam ich obu wołających mnie jednocześnie, poczułam, że ta cisza w środku, ta dziwna ciężkość, której wcześniej nie potrafiłam nazwać, zaczyna rosnąć.

I nagle zdałam sobie sprawę, że ja już nie jestem żoną. Stałam się opiekunką. Nie wybierałam tego. Po prostu poddałam się tak, jak poddają się kobiety, które za bardzo chcą być „dobrymi żonami”.

Tamtego wieczoru powiedziałam mu: „Marcin, ja nie dam rady tak dłużej. Ty musisz zacząć coś robić. Musisz, bo ja tonę”.

Popatrzył na mnie zdziwiony, jakby nie rozumiał, o czym mówię.

— Ale przecież wszystko jest dobrze — powiedział. — Zawsze tak było.

Właśnie te słowa zabolały najbardziej. „Zawsze tak było”. Dla niego — wygoda. Dla mnie — codzienne zmęczenie, ciche łzy w łazience, poczucie, że moje potrzeby nie mieszczą się w grafiku.

Że jeśli czegoś nie zrobię, to cały świat się zatrzyma, bo on nie został nauczony, żeby go podtrzymać.

Kiedy opowiedziałam o tym mamie, westchnęła tylko i powiedziała: „On nie jest zły. Po prostu wychowali go na kogoś, kto nie musi nic umieć. Jego mama chciała mu dogodzić na każdym kroku. Ale teraz to ty płacisz za jej błędy”.

I dopiero wtedy zrozumiałam — nie zmienię jego dzieciństwa, ale mogę zmienić swoją przyszłość.

Od tamtego dnia zaczęłam mówić „nie”. Przestałam robić rzeczy, które powinien robić sam. Zostawiłam jego kubek tam, gdzie postawił.

Jego ubrania leżały na krześle dwa dni. Śmieci czekały, aż zauważy, że to jego kolej. Na początku się obrażał. Potem pytał, czy „wszystko ze mną dobrze”. A teraz… teraz widzę, że zaczyna myśleć. Może powoli, może jeszcze niepewnie, ale myśleć.

I po raz pierwszy od dawna czuję, że jestem żoną, a nie służącą. Że mam prawo wymagać. Że moje potrzeby mają znaczenie. Że nie muszę nosić całego domu na swoich barkach tylko dlatego, że ktoś kiedyś nauczył go być królem w swoim pokoju.

Bo miłość to nie wyręczanie. Miłość to partnerstwo. I jeśli jedno z nas ma dorosnąć — to tym razem nie będę to ja.

Kiedy znalazłam w samochodzie męża damskie rzeczy, zrozumiałam, że nie należą one do mnie ani do nikogo z naszej rodziny. A on twierdzi, że to ja je zapomniałam, bo mam po prostu dużo rzeczy. Mama jest przekonana, że on mnie zdradza: „Rzuć go, on cię oszukuje”

Wczoraj napisała do mnie kochanka mojego męża, o której nawet nie miałam pojęcia, i wtedy zrozumiałam, dlaczego ukrywał przede mną swój telefon: „Dajcie mu spokój, on was nie kocha, a my wkrótce będziemy mieli dziecko”

Mama zawsze mówiła, że dobrze ułożyłam sobie życie i że to jej zasługa. Wczoraj przyszła do mnie z rzeczami i powiedziała, że zostawiła mieszkanie bratu, więc będzie mieszkać u mnie: „I tak mieszkasz sama i masz wszystko, a Marcin nie ma nic”