Mama prosiła, żebyśmy nie zostawiali jej samej na starość i początkowo zgodziliśmy się. Ale potem mąż powiedział, że musimy wyprowadzić się od niej, bo nie będzie tolerował jej poleceń

Kiedy zdecydowaliśmy się zamieszkać z moją mamą, wydawało mi się, że to najlepsze rozwiązanie. Była już starsza, często powtarzała:

– Nie chcę być sama, kiedy się zestarzeję. Chcę słyszeć śmiech dziecka, zapach obiadu z kuchni, czuć, że ktoś jeszcze jest w domu.

Wtedy uśmiechałam się i odpowiadałam:

– Mamo, przecież nie zostawimy cię samej. Razem będzie raźniej.

Sprzedaliśmy nasze małe mieszkanie i przeprowadziliśmy się do niej – do starego, ale przytulnego domu z ogrodem.

Wydawało się, że wszystko zaczyna się układać. Mama miała towarzystwo, ja pomoc przy dziecku, a mój mąż – kawałek podwórka, gdzie mógł dłubać przy swoich rzeczach. Było prosto, zwyczajnie, dobrze.

Pierwsze miesiące były jak z bajki. Mama piekła szarlotki, pomagała przy małej, wieczorami oglądaliśmy razem filmy.

– Masz złotą mamę – mówił mąż, sięgając po kolejny kawałek ciasta.

Byłam szczęśliwa. Wierzyłam, że stworzyliśmy prawdziwą harmonię.

Ale ta harmonia nie trwała długo. Zaczęło się od drobiazgów. Mama lubiła komentować to, jak gotuję.

– Nie dawaj tyle soli, on ma przecież ciśnienie! – mówiła, gdy mieszałam zupę.

Mąż milczał, ale widziałam po jego minie, że go to drażni. Potem doszły inne uwagi:

– W tym domu nie chodzi się w butach.

– Czemu nie posprzątałeś po sobie?

Niby nic wielkiego, zwykłe domowe rzeczy, ale napięcie rosło.

Pewnego wieczoru, kiedy mama poszła spać, mąż powiedział nagle:

– Dłużej tak nie wytrzymam.

– Co masz na myśli? – zapytałam ostrożnie.

– To nie jest mój dom. Jestem tu tylko gościem. Wszystko jest pod jej kontrolą.

– Ale to przecież mama, ona tylko chce pomóc…

– Nie. Ona chce rządzić.

Milczałam. Wiedziałam, że ma rację, choć bolało to przyznać. Mama nie robiła tego ze złej woli – całe życie była panią domu, po
prostu nie umiała inaczej.

Od tamtej rozmowy atmosfera się zmieniła. Mąż coraz częściej wracał późno z pracy, mama stawała się cichsza, bardziej zamknięta.
Każdy z nas chodził na palcach, żeby nie prowokować drugiego.

Któregoś dnia wróciłam ze sklepu i zobaczyłam mamę siedzącą przy stole z otwartym albumem. Miała łzy w oczach.

– Mamo, co się stało? – spytałam.

– Obiecałaś, że mnie nie zostawisz – wyszeptała. – A ja już widzę, jak on na mnie patrzy. On nie chce mnie tutaj.

– Nie mów tak, on po prostu jest zmęczony…

– Ja też jestem zmęczona. Ale jeszcze bardziej boli, gdy czuję się niechciana.

Tej nocy nie spałam. Patrzyłam w ciemność i próbowałam wymyślić, jak połączyć dwóch najbliższych mi ludzi. Ale jak połączyć ogień z wodą?

Kilka dni później mąż wrócił z pracy i powiedział stanowczo:

– Musimy się wyprowadzić.

– Dokąd? – zapytałam.

– Nieważne. Wynajmiemy coś, byle mieć spokój. Nie chcę się z nią kłócić, ale nie będę dłużej tak żył.

Zrobiło mi się słabo.

– Przecież obiecałam mamie, że nie zostanie sama…

– A ja obiecałem sobie, że nie będę żył w domu, gdzie wszystko trzeba robić po czyjemu.

Trzy dni chodziłam jak cień. Mama milczała, jakby przeczuwała, co się dzieje. W końcu sama do mnie podeszła:

– Córeczko, nie męcz się tak. Idźcie. Ja dam sobie radę.

– Ale mamo…

– Wiem, co obiecałaś. Mówiłam to ze strachu, nie z rozsądku. Nie chcę być przyczyną waszych kłótni.

Płakałam.

– Nie chcę cię zostawiać.

– Nie zostawiasz, tylko pozwalasz mi nauczyć się samotności – odpowiedziała spokojnie.

Wyprowadziliśmy się miesiąc później. Małe mieszkanie, pachnące świeżą farbą. Nowy początek. A jednak w środku czułam, jakbym coś
straciła.

Mama dzwoniła codziennie. Pytała o wszystko, a ja słyszałam w jej głosie tęsknotę. Potem zaczęła dzwonić coraz rzadziej. Wiedziałam, że nie chce się narzucać.

Pewnego dnia po prostu pojechałam do niej bez zapowiedzi. Siedziała w salonie z kubkiem zimnej herbaty.

– Mamo…

Podniosła głowę i uśmiechnęła się.

– Myślałam, że zapomniałaś, jak się tu dojeżdża – zażartowała cicho.

Usiadłam obok niej i długo trzymałam za rękę.

Wróciłam do domu ze ściśniętym sercem. Mąż zapytał:

– Jak było?

– Samotnie.

– Wiem. Ale przecież nie możemy wszyscy żyć pod jednym dachem. To nigdy nie działa.

– Może kiedyś kupimy większy dom, żeby mogła być blisko?

– Może. Kiedy wszyscy będziemy na to gotowi – odpowiedział łagodnie.

Minęło kilka miesięcy. Mama oswoiła się z ciszą. Znalazła sobie zajęcia, polubiła wieczorne spacery, a nawet przygarnęła kota. A ja
nauczyłam się odwiedzać ją bez poczucia winy. Teraz, gdy pijemy razem herbatę, mówi:

– Wiesz, może wtedy było mi przykro, ale dziś widzę, że dobrze zrobiłaś.
– Naprawdę? – pytam.

– Tak. Bo jesteś szczęśliwa. A dla matki to najważniejsze.

Wieczorem długo patrzyłam na zdjęcie, na którym jesteśmy wszyscy troje – ja, mama i mój mąż. Uśmiechnięci, stojący na podwórku pełnym
słońca.

I pomyślałam, że rodzina to nie zawsze wspólny dach nad głową. Czasem to po prostu niewidzialna nić, której nie zerwie ani odległość, ani czas.

Na początku naszego wspólnego życia mój mąż oświadczył, że nie chce mieć dzieci, tylko chce żyć dla siebie, i na początku mi to odpowiadało. A potem poznałam Andrzeja, który dał mi szansę na nowe życie: „Chcę mieć z tobą co najmniej troje dzieci”

Kiedy wraz z mężem świętowaliśmy 25. rocznicę ślubu, powiedział mi, że zasługuje na młodszą żonę niż ja i że w wieku 55 lat jego życie dopiero się zaczyna: „Spójrz na siebie, zasługuję na coś lepszego”

„Mamo, jesteśmy bardzo zajęci pracą, a dzieci codziennie chodzą do szkoły, naprawdę nie mamy dla ciebie czasu”: powiedziała mi córka, kiedy po raz kolejny do niej zadzwoniłam