Kiedy dziś próbuję to wszystko uporządkować w głowie, widzę przed sobą całe lata małych scen, które wtedy wydawały się normalne, a dopiero teraz układają się w jedną, bolesną całość.
Choć minęło tyle czasu, wciąż pamiętam ton głosu mamy, ten szczególny ton, który używała tylko przy jednej osobie — mojej siostrze, Lizie.
Mówiła do niej tak, jakby każde jej słowo było czymś wyjątkowym, jakby Liza była dzieckiem, które przyniosła światu same powody do dumy.
Przy mnie ten ton gasł, stawał się oschły, rzeczowy, czasem z nutą delikatnej irytacji, choć sama mama pewnie nigdy nie nazwałaby tego irytacją. „Tak wyszło”, powtarzała, gdy zwracałam uwagę na różnice. „Nie przesadzaj”.
Ale jak nie przesadzać, skoro widziało się to przez całe życie?
Liza zawsze była tą „cudowną”. Nawet gdy zapominała o urodzinach mamy — co zdarzało jej się regularnie — mama tłumaczyła ją z uśmiechem: „Ma dużo na głowie, przecież wiesz, że Liza pracuje jak mróweczka”.
A ja, która potrafiłam wsiąść w autobus o szóstej rano tylko po to, żeby zawieźć mamie jej ulubione drożdżówki i posiedzieć z nią chwilę przy kawie, słyszałam jedynie: „No dobrze, dobrze, zostaw to, ja sama potem posprzątam”.
Całe życie było w tym jakiejś dziwnej nierównowagi, której nie potrafiłam nazwać. Może dlatego tak długo milczałam, bo człowiek nauczył się nie robić problemu z rzeczy, których nie potrafi zrozumieć.
A może dlatego, że zawsze wierzyłam, że kiedyś to się zmieni. Że nadejdzie dzień, w którym mama spojrzy na mnie tak samo ciepło, jak na Lizę.
Ten dzień jednak nigdy nie nadszedł. Pamiętam dokładnie, jak mama pierwszy raz zapomniała o urodzinach mojej córki. Z początku nawet ją usprawiedliwiłam, bo co innego mogłam zrobić?
Powiedziałam dzieciom, że babcia jest zmęczona, że może nie spojrzała w kalendarz. „Zdarza się”, powtarzałam. Zdarza się — słowa, którymi człowiek próbuje zasłonić wszystko, co boli.
Potem zapomniała drugi raz. I trzeci. Za każdym razem, gdy próbowałam o tym z nią porozmawiać, słyszałam tylko: „Nie dramatyzuj. Wiesz, że mam gorszy wzrok, kalendarz mi się nakłada z innymi sprawami, no i te wszystkie moje badania… Nie mogę pamiętać o wszystkim”.
Ale o urodzinach Lizy pamiętała zawsze, a jeśli nawet nie — robiła z tego wydarzenie na pół dnia. Telefon, kwiaty, zdjęcie w ramce, słodkie słowa.
A kiedy ja miała urodziny? „Ojej, to dzisiaj? No tak, tak, wszystkiego najlepszego, kochanie, muszę już kończyć, bo
Liza zaraz będzie u mnie”.
Z czasem nauczyłam się nie oczekiwać niczego. To dawało mniej przykrości.
Ale w człowieku zostaje coś, czego nie da się po prostu wyłączyć — cicha, trudna do opisania tęsknota, że pewnego dnia mama spojrzy na ciebie inaczej. Że po latach powie: „Przepraszam. Nie widziałam, ile robiłaś. Nie widziałam, jak bardzo się starałaś”.
Moment, w którym zrozumiałam, że to się nie stanie, przyszedł niespodziewanie.
Była sobota, zwykła, niczym się niewyróżniająca. Zadzwoniłam do mamy, chcąc zaprosić ją na niedzielny obiad. Dzieci przygotowały laurki, mąż kupił ciasto, chcieliśmy ją po prostu zobaczyć.
Odbierała długo, w tle słyszałam jakiś śmiech. W końcu powiedziała krótko: „Nie mogę przyjść. Liza zabiera mnie na kolację. A zresztą… no sama rozumiesz”.
Milczałam chwilę, zanim zapytałam cicho: „A dlaczego chociaż nie powiesz dzieciom, że nie przyjedziesz? One tak czekają”.
Usłyszałam tylko westchnienie. „Nie rób z tego tragedii. Powiedz im, że babcia ma swoje sprawy”. I wtedy coś pękło.
Nie wykrzyczałam jej niczego. Nie potrafiłam. Zamiast tego usiadłam przy kuchennym stole, patrząc w przestrzeń, i po raz pierwszy w życiu poczułam, że relacja, za którą walczyłam, była jednostronna przez całe dziesięciolecia.
Że mama kocha, ale inaczej. Że jej serce zawsze należało do Lizy, a ja miałam w nim jakiś zapomniany kącik, na który ona sama rzadko spoglądała.
Nie mam w sobie złości. Tylko smutek — taki cichy, równy, który siedzi w człowieku jak cień. Bo wiem, że mama nie robiła tego specjalnie. Tak po prostu było. Tak jej serce wybrało.
Teraz uczę się kochać ją z daleka, z takim dystansem, który nie rani mnie i moich dzieci. Przestałam oczekiwać niemożliwego.
Rozmawiam z nią, pomagam kiedy trzeba, ale nie liczę już na to, że nagle zauważy, ile lat stałam obok, dźwigając wszystko bez słowa.
Może dla kogoś to jest drobiazg. Może ktoś powie: „Przesadzasz”. Ale tylko ci, którzy dorastali w cieniu cudzej ulubionej córki, wiedzą, jak bardzo potrafi boleć zwyczajne „Spójrz na Lizę, ona już objechała pół świata, a ty…”.
A ja? Ja w końcu pozwoliłam sobie przestać udowadniać, że też zasługuję na miłość.
Bo zasługiwałam. Od zawsze. I moje dzieci też. Choć mama nigdy tego nie zauważyła.
