Kiedy otrzymałam zaproszenie na wesele mojej siostrzenicy, moją pierwszą myślą było — oczywiście, że pójdę.
Zawsze lubiłam takie rodzinne uroczystości, zwłaszcza gdy dotyczyły kogoś bliskiego. Pamiętam ją jeszcze małą, z wielkimi oczami, w białej sukience na pierwszym jasełkach w szkole.
Zawsze do mnie lgnęła, a ja do niej. Kiedy dorosła, czasami spotykałyśmy się na kawie i opowiadała mi o swoich chłopakach, pracy, marzeniach. Cieszyłam się więc, że w jej życiu nadszedł taki wyjątkowy dzień.
Zaproszenie leżało na moim stole kilka dni, a ja nawet zaczęłam planować, co założę. W szafie wisiała ciemnoniebieska sukienka, którą zachowałam na specjalne okazje.
Marzyłam, że zrobię sobie ładną fryzurę, lekki makijaż, wezmę swoją ulubioną srebrną kopertówkę i wszyscy razem będziemy świętować do rana.
Ale pewnego wieczoru, rozmawiając z mamą, usłyszałam coś, co całkowicie zmieniło mój nastrój. Mama powiedziała między innymi:
— Aha, słyszałam, że twój były też będzie. Zaproszono go, bo kiedyś często miał w naszej rodzinie, a poza tym zna rodziców pana młodego.
Zamarłam. Mam wrażenie, że ktoś gwałtownie otworzył okno w mroźny dzień — tak zrobiło się zimno w środku. Były. Ten, z którym przeżyliśmy prawie piętnaście lat, a potem wszystko rozpadło się w jednej chwili.
Ten, który kiedyś nazywał mnie „swoją jedyną”, a potem równie łatwo powiedział, że już mnie nie kocha. Ten, który zostawił mnie w najtrudniejszym dla mnie okresie, kiedy traciłam dziecko i siebie jednocześnie.
Zawsze myślałam, że z czasem ból ustąpi, ale teraz zrozumiałam – on po prostu zapada w głęboki sen, czekając, aż ktoś zerwie kołdrę. I oto – kołdra została zerwana.
Nie widziałam go już od siedmiu lat. Nie wiedziałam, czy się zmienił, czy postarzał, czy pozostał tak samo pewny siebie. I nie chciałam wiedzieć. Bo w moich oczach na zawsze pozostał tym, który wybrał siebie, a nie mnie.
W głowie natychmiast zaczęły pojawiać się obrazy: wchodzę do sali, widzę go, on patrzy na mnie z tym samym obojętnym uśmiechem, a ja znów czuję się tą złamaną kobietą, którą miałam po naszym rozwodzie.
Wyobraziłam sobie, jak inni krewni z ciekawością obserwują, kto do kogo podejdzie, czy zamienimy choćby słowo. I zrobiło mi się tak obrzydliwie od samej tej myśli, że nawet sukienka w szafie wydawała mi się obca.
Było mi przykro z powodu siostrzenicy — wiedziałam, że moja nieobecność ją urazi. Ale wiedziałam też, że nie chcę ponownie przechodzić przez tę wewnętrzną burzę.
Przez wiele lat zbierałam się do kupy i nie pozwolę nikomu — nawet przypadkowemu spotkaniu — ponownie mnie rozbić.
Tej nocy długo leżałam w łóżku, patrząc w sufit. Sumienie szeptało: „To ślub bliskiej osoby, nie można tak”. Ale wewnętrzny głos odpowiadał: „Masz prawo chronić siebie”.
Następnego dnia zadzwoniłam do siostrzenicy. Miała radosny, szczęśliwy głos. Powiedziałam, że bardzo chcę jej osobiście pogratulować, ale nie będę mogła być na uroczystości z powodów osobistych.
Była trochę smutna, ale wydaje mi się, że zrozumiała. Umówiłyśmy się, że spotkamy się osobno, żebym mogła wręczyć jej prezent i życzyć szczęścia.
W dniu ślubu nie otwierałam mediów społecznościowych, żeby nie oglądać zdjęć i nie zadawać sobie pytania „a co, gdybym poszła?”.
Zamiast tego pojechałam do parku, gdzie kiedyś spacerowałam sama, próbując uleczyć serce. Siedziałam na ławce, słuchałam szumu liści na wietrze i zrozumiałam, że czasami odmowa pójścia gdzieś nie jest słabością, ale siłą.
Bo ochrona swojego spokoju to też miłość. Miłość do siebie, której tak długo uczyłam się odczuwać. I tym razem wybrałam właśnie ją.
