Długo nie mogłam zebrać myśli, zanim opowiedziałam tę historię. Prawdopodobnie dlatego, że nawet po wielu latach nadal jest ona bolesna.
Ludzie często mówią, że czas leczy rany. Ale są rany, które się nie goją. Po prostu stają się częścią ciebie, jak blizna, której nie widać pod ubraniem, ale zawsze wiesz, że ona tam jest.
Kiedy zaszłam w ciążę, byłam najszczęśliwszą kobietą na świecie. Od dawna marzyliśmy z mężem o dziecku, czekaliśmy na tę chwilę, snuliśmy plany. Mówił:
— Zobaczysz, będziemy mieli syna. W naszej rodzinie zawsze rodzą się chłopcy. To już tradycja.
Uśmiechałam się, chociaż nie dzieliłam świata na „chłopców” i „dziewczynki”. Dla mnie najważniejsze było, żeby dziecko urodziło się zdrowe.
Ale w jego rodzinie wszystko było inaczej. Tam pokolenia były dumne z tego, że kontynuują „męski ród”. Nawet jego ojciec
kiedyś zażartował:
— Najważniejsze, żeby to nie była dziewczynka. Takich nie trzymamy.
Wtedy pomyślałam, że to po prostu nieudany żart. Teraz wiem, że nie.
Kiedy nadszedł dzień porodu, zawieziono mnie do szpitala. Poród był ciężki, długi. A kiedy w końcu usłyszałam pierwszy krzyk — płakałam. Potem lekarka powiedziała:
— Gratulacje! Ma pani bliźniaki — chłopca i dziewczynkę.
Nie mogłam w to uwierzyć. Dwie małe rączki, dwa maleńkie serduszka — moje. Trzymałam je po kolei, wdychałam ten szczególny zapach nowo narodzonego szczęścia i myślałam, że życie naprawdę jest cudem.
Kiedy mój mąż przyszedł do porodówki, najpierw ucieszył się, widząc syna. A potem, kiedy pielęgniarka przyniosła dziewczynkę, coś się zmieniło na jego twarzy. Jakby zgasł ogień w jego oczach.
„Jak to bliźniaki?” — zapytał cicho.
— No cóż, tak się złożyło — uśmiechnęłam się. — Mamy syna i córkę. Czy to nie wspaniałe?
Nie odpowiedział nic. Po prostu usiadł, patrzył na podłogę i milczał. Wtedy nie przywiązywałam do tego wagi. Myślałam, że jest
zmęczony, zagubiony.
Kiedy mnie wypisywano, przyjechał nie sam, ale z matką. Poczułam napięcie w powietrzu. Jego matka nie patrzyła na mnie. Podeszła tylko do kołyski z dziewczynką i cicho powiedziała:
— Lepiej oddać to dziecko.
Nie od razu zrozumiałam, co ma na myśli.
— Co pani mówi? To moja córka!
— W naszej rodzinie tak nie jest — odparła ostro. — My mamy chłopców. Nie chcesz przecież sprowadzić na nas nieszczęścia?
Spojrzałam na męża, czekając, że powie choć słowo, stanie po mojej stronie. Ale on tylko cicho powiedział:
— Mamo, nie tutaj.
Wróciliśmy do domu tylko z jednym dzieckiem — chłopcem. Córkę zostawiliśmy w szpitalu. Nie pamiętam, jak to się stało. Wszystko było jak we mgle. Łzy, kłótnie, presja. Krzyczałam, błagałam, mówiłam, że nie mogę tak, ale oni trzymali się swojego.
— Pomyśl sama — mówiła teściowa. — Dziewczynka to słabość. Musimy mieć następcę tronu.
A wtedy, kiedy już nie wiedziałam, co robić, moja rodzona siostra powiedziała:
— Jeśli nie pozwalają ci zabrać córki, sama ją zabiorę. Nie mam dzieci. Wychowam ją jak własną.
Tego dnia podpisałam dokumenty. Ręka mi drżała. Czułam, że zdradzam własną krew. Oddałam córkę mojej siostrze – i tym samym ją uratowałam. Ale od tego dnia część mnie umarła.
Mijały lata. Mój syn dorastał — wesoły, niespokojny, kopia ojca. Mój mąż był z niego dumny, zabierał go na piłkę nożną, uczył prowadzić samochód, opowiadał wszystkim, że „dorasta u nas prawdziwy mężczyzna”. A ja każdej nocy myślałam o córce.
Widywałam ją — potajemnie, sporadycznie. Siostra mieszkała niedaleko, więc odwiedzałam ją „jakby w odwiedzinach”. Dorastała jako jasnowłosa, spokojna dziewczynka o bystrych oczach. Kiedy po raz pierwszy powiedziała „mamo”, rozpłakałam się. Ale to nie było dla mnie.
„Czy ona wie, że jesteś jej mamą?” – zapytałam kiedyś siostrę.
— Jeszcze nie — odpowiedziała. — Ale kiedyś jej powiem. Kiedy nadejdzie czas.
Mąż nigdy o nią nie pytał. Żył tak, jakby to dziecko nie istniało. Nauczyłam się milczeć. Ale w sercu czułam codzienny ból. Bo jak
można kochać tylko w połowie?
Kiedy córka skończyła siedem lat, siostra zaprosiła mnie na urodziny. Przyniosłam lalkę, upiekłam tort. Wybiegła mi na spotkanie, objęła mnie i powiedziała:
— Ciociu, marzyłam, żeby mieć taką mamę jak ty.
Ledwo powstrzymałam się, żeby się nie przyznać. Ale nie miałam prawa niszczyć jej świata.
Teraz ma dwadzieścia lat. Jest piękna, mądra, dobra. I zna prawdę. Kiedy się dowiedziała, długo milczała. Potem powiedziała:
— Nie jestem zła. Zrobiłaś wszystko, żebym miała dom i miłość.
Mój syn też wie. Objął mnie i szepnął:
— Mamo, cieszę się, że ona jest. Teraz mam siostrę.
Czasami myślę, że Bóg wszystko widzi. I że nawet ci, którzy wtedy zmuszali mnie do milczenia, teraz czują wstyd. Teściowa już dawno odeszła, mąż się zestarzał, stał się łagodniejszy, częściej milczy. Czasami siada obok mnie i mówi:
— Może wtedy popełniliśmy błąd.
A ja tylko odpowiadam:
— My? Nie, nie „my”. Ty. Ale już dawno wybaczyłam. Bo nienawiść nie leczy, tylko zatruwa.
Moja córka często nas odwiedza. Mówi „mamo”, kiedy nikt nie słyszy. I to jest najsłodsze słowo na świecie. Patrzę na nią i myślę:
życie jest dziwne. Możemy stracić to, co najcenniejsze, aby kiedyś znów to odnaleźć. I nawet jeśli nie wszystko da się naprawić —
miłość i tak toruje drogę.