Kiedy braliśmy ślub, obiecywaliśmy sobie jedno: że będziemy drużyną. Że bez względu na to, co się wydarzy, będziemy po tej samej stronie.
Dlatego kiedy zaproponowałem, żeby po ślubie zorganizować niewielkie rodzinne przyjęcie, nawet się nie wahałem.
To miał być spokojny dzień, bez stresu, bez wielkiego wesela – tylko najbliżsi, rozmowy, wspólne zdjęcia, poczucie, że zaczynamy nowy rozdział w otoczeniu ludzi, którzy nas wychowali.
– Nie martw się – powiedziała żona, kiedy rozmawialiśmy o szczegółach. – Ja wszystko zorganizuję. Ty i tak masz dużo na głowie.
Ucieszyłem się. Zawsze była konkretna, zorganizowana, lubiła mieć kontrolę nad takimi rzeczami. Ja ufałem jej bezgranicznie. Nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że coś może pójść nie tak.
Na kilka dni przed przyjęciem zapytałem:
– Kogo zaprosiłaś dokładnie?
– Moją rodzinę, oczywiście – odpowiedziała bez wahania. – Wiesz, jak to u nas jest. Wszyscy chcą przyjść.
– A moi? – zapytałem spokojnie. – Mama, ciotka, kuzyn?
Żona spojrzała na mnie tak, jakby to pytanie było co najmniej dziwne.
– A po co mi oni tutaj? – rzuciła lekko. – Twoja mama tylko by siedziała i patrzyła na mnie, jakby chciała powiedzieć: „No widzisz, synu, nie poszczęściło ci się”.
Zaśmiałem się nerwowo, bo pomyślałem, że żartuje.
– Przecież to moja mama – powiedziałem ciszej. – To też mój ślub.
– No właśnie – westchnęła. – Twój. A ja nie chcę słuchać jej komentarzy. Znam ją. Zawsze ma coś do powiedzenia.
Chciałem zaprotestować, ale temat został ucięty. „Nie komplikuj”, „To tylko przyjęcie”, „Nie rób z tego problemu” – słyszałem jedno po drugim. A ja… zamilkłem. Jak zwykle.
Dzień przyjęcia przyszedł szybciej, niż się spodziewałem. Kiedy weszliśmy do sali, zobaczyłem długi stół, zastawiony jedzeniem, kwiatami, dekoracjami.
Było głośno, tłoczno, gwarno. Jej rodzina była w komplecie. Rodzice, rodzeństwo, wujkowie, kuzyni, nawet dalecy krewni, których widziałem pierwszy raz w życiu.
– Wszystko pięknie wyszło – powiedziała z dumą.
Rozejrzałem się jeszcze raz. Miejsca obok mnie było puste.
– A moja mama? – zapytałem cicho.
Spojrzała na mnie chłodno.
– Przecież mówiłam. Po co miałaby tu być?
Usiadłem przy stole, czując, jak coś we mnie pęka. Patrzyłem, jak jej mama krząta się między gośćmi, jak jej ojciec wznosi toast, jak wszyscy śmieją się i wspominają „rodzinne historie”.
A ja miałem przed oczami moją mamę, siedzącą samotnie w swoim małym mieszkaniu, pewnie z telefonem w ręku, czekającą, aż zadzwonię.
Nie zadzwoniłem. Wstydziłem się.
W pewnym momencie jej ciotka nachyliła się do mnie i zapytała:
– A gdzie twoi bliscy? Nie przyjechali?
– Nie… – odpowiedziałem, spuszczając wzrok. – Nie mogli.
– Szkoda – powiedziała. – To w końcu wasz dzień.
Nasz. To słowo zabrzmiało jak kpina.
Wieczorem, kiedy goście zaczęli się rozchodzić, nie wytrzymałem.
– To było nie w porządku – powiedziałem. – Moja mama powinna tu być.
– Znowu zaczynasz? – zirytowała się. – Przecież nic się nie stało. Było miło, wszyscy byli zadowoleni.
– Wszyscy oprócz mnie.
– Przesadzasz – rzuciła. – Twoja mama i tak by tylko siedziała z miną męczennicy.
Wtedy zrozumiałem coś bardzo bolesnego. Że w naszym „my” nie ma miejsca na moją stronę. Że jej rodzina to „rodzina”, a moja to problem, który najlepiej schować pod dywan.
Po powrocie do domu zadzwoniłem do mamy.
– Jak się czujesz? – zapytałem.
– Dobrze, synku – odpowiedziała spokojnie. – Mam nadzieję, że wszystko się udało.
Nie powiedziałem jej prawdy. Nie miałem odwagi. Ale tej nocy długo nie mogłem zasnąć, bo wiedziałem, że to nie było tylko jedno przyjęcie. To był sygnał. Ostrzeżenie. Początek życia, w którym będę musiał wybierać między świętym spokojem a własną rodziną.
I pierwszy raz pomyślałem, że być może największym błędem nie było to, kogo poślubiłem… tylko to, że zbyt wcześnie nauczyłem się milczeć.
