Prowadziliśmy zwyczajne życie. Może nawet trochę nudne. Ale doceniałam go za jego przewidywalność, za rytuały, które tworzyły poczucie stabilności: jego poranną kawę z dwiema łyżeczkami cukru, nasze wspólne sobotnie kolacje i niedzielne wypady za miasto.
Nie kłóciliśmy się. Żyliśmy jak wszyscy inni. Dwadzieścia lat razem to nie żart. Dzieci dorosły i poszły swoimi drogami.
Zostaliśmy sami. I wydawało mi się, że to też było piękne: być potrzebnym sobie nawzajem, kiedy hałas wokół nas ucichł.
Nie miałam pojęcia. Naprawdę nie miałam. Ani jednej sceny, ani jednej wskazówki. Poza tym, że czasem łapałam jego wzrok patrzący gdzieś obok mnie.
Poza tym, że zaczął częściej zostawać w pracy do późna, ale ja też pracowałam i byłam zmęczona. Nie miałam siły go o nic podejrzewać.
Nie miałam powodu. Spaliśmy w jednym łóżku, jedliśmy z tego samego stołu. Opiekowałam się nim, jak zawsze. Tym bardziej, że po pięćdziesiątce mężczyźni zaczynają mieć swoje kaprysy, a ja starałam się być cierpliwa.
Tego wieczoru wrócił do domu późno. Ja już poszłam spać. Zostawił telefon na stoliku nocnym i poszedł wziąć prysznic. Kiedy zadzwonił, automatycznie podniosłam słuchawkę.
Nie z ciekawości – po prostu pomyślałam, że to coś pilnego. Ale zamiast oczekiwanego głosu mojej koleżanki, usłyszałam jej:
– Jak długo będę na ciebie czekać?
Oddech uwiązł mi w gardle. To była ona. Moja przyjaciółka. Ta najbliższa. Ta, przed którą otworzyłam serce, której zaufałam, z którą spędzałyśmy razem wakacje.
Siedziała przy naszym stole. Była przy mnie, gdy przeżywałam stratę matki. Studiowała mojego męża – tuż przede mną. A on… pozwolił jej na to.
Nic nie powiedziałam. Odłożyłam słuchawkę. Poczekałam, aż wyjdzie z łazienki. Uśmiechnęłam się do niego. Powiedziałam dobranoc.
I przez długi czas leżałam w ciemności, patrząc w sufit. Nie było łez. Tylko pustka. Wiecie, kiedy ból jest tak głęboki, że nawet nie boli – po prostu wywraca cię na drugą stronę.
Następnego dnia spakowałam jego rzeczy. Spokojnie, bez histerii. Położyłam je przy drzwiach. Powiedziałam mu, że wiem o wszystkim. Przez chwilę milczał.
Potem wyszeptał: „Przepraszam”. I wyszedł. Nie błagał, nie usprawiedliwiał się. Prawdopodobnie wszystko toczyło się między nimi od dłuższego czasu. A ja byłam tylko dekoracją w tej historii.
Później dużo o tym myślałam. O zaufaniu. O zdradzie. O tym, jak łatwo jest przeoczyć pęknięcia w czymś, co uważasz za silne.
Nie tylko on mnie zdradził. Zostałam zdradzona przez nią. Moja przyjaciółka. To bolało bardziej. Ponieważ żyłam z nim i ufałam jej swoją duszą.
Minął rok. Nie złościłam się. Wręcz przeciwnie, to było tak, jakbym się obudził. Po raz pierwszy od dawna zaczęłam o siebie dbać. Zmieniłam fryzurę.
Pojechałam na małą wycieczkę. Nauczyłam się pić kawę w ciszy i nie bać się ciszy. Znów stałam się sobą – nie czyimś dodatkiem, nie czyimś cieniem. Po prostu kobietą. Prawdziwą kobietą. Silną kobietą.
A oni… Nie wiem, czy są razem, czy nie. Już mnie to nie obchodzi. Nie chcę wiedzieć. Bo najważniejsze jest to, że nauczyłam się znowu sobie ufać. A to więcej niż jakiekolwiek „my”.