Kiedy wróciłem do domu tamtego wieczoru, byłem już zmęczony do granic. Dzień był ciężki, w pracy wszystko się sypało, a drobne sprawy przytłaczały jak kamień w bucie.
Chciałem tylko zdjąć kurtkę, usiąść na kanapie, włączyć telewizor i przez chwilę pobyć w ciszy. Ale kiedy przekroczyłem próg, nie zastałem ciszy.
W salonie paliło się światło, a ja usłyszałem znajome głosy – ciche, ale napięte. Moja żona Marta rozmawiała z kimś… Po chwili zorientowałem się, że to nie przez telefon. W domu była jej matka.
Nie wchodziłem od razu – stałem w przedpokoju, nie chcąc się zdradzić. I wtedy usłyszałem zdanie, od którego zrobiło mi się zimno w środku. Teściowa powiedziała spokojnie, niemal obojętnie:
— Córeczko, on musi wszystko przepisać na ciebie. Dom, ziemię, samochód… Wszystko, co macie. Żeby jeśli się rozwiedziecie, zostało ci chociaż coś.
A Marta odpowiedziała cicho, ale pewnie:
— Wiem, mamo. Już o tym myślałam. Trzeba to tylko zrobić tak, żeby się nie domyślił.
Jakby ktoś mnie uderzył. Te słowa przecięły mnie na pół. Stałem, trzymając się za klamkę, i nie mogłem uwierzyć, że to o mnie. O nas.
Przecież budowaliśmy wszystko razem. Pracowałem po dwanaście godzin dziennie, żebyśmy mieli ten dom, żeby jej niczego nie brakowało.
A teraz okazało się, że jestem tylko częścią planu.
Wszedłem cicho, jakby nic się nie stało. Siedziały w kuchni, piły herbatę. Marta uśmiechnęła się.
— O, już jesteś — powiedziała. — Trochę z mamą pogadałyśmy. Jak tam dzień?
— W porządku — odpowiedziałem sucho. — Jak zwykle.
Spojrzała na mnie uważnie, jakby chciała odczytać z twarzy, czy coś wiem. Ale byłem spokojny. Zimny jak lód.
Tej nocy nie mogłem zasnąć. Myśli wirowały w głowie. Ile razy patrzyła mi w oczy i mówiła „kocham cię”? Ile razy wierzyłem jej bez
zastrzeżeń? Teraz zrozumiałem — ta miłość chyba istniała tylko po mojej stronie.
Następnego dnia zachowywała się normalnie. Zaparzyła kawę, zapytała, czy wziąłem dokumenty do pracy, pocałowała mnie w policzek na pożegnanie. Ten pocałunek był zimny, sztuczny, jak gest aktorki w kiepskim serialu.
Nie wiedziałem, co robić. Powiedzieć jej — znaczy przyznać się, że podsłuchiwałem. Milczeć — znaczy żyć z kłamstwem. Ale najgorsze było poczucie, że może to moja wina, że nie dawałem jej poczucia bezpieczeństwa, że czuła się niepewnie.
Kilka dni później powiedziała:
— Wiesz, pomyślałam, że może przepiszemy dom na mnie? Tak będzie prościej z podatkami, a ja mogłabym się wszystkim zajmować, jak ciebie nie ma.
Spojrzałem na nią i powiedziałem:
— A nie boisz się, że jak się rozwiedziemy, to ja zostanę z niczym?
Zamarła. Jej spojrzenie zmieniło się natychmiast.
— Dlaczego tak mówisz? — zapytała cicho. — Przecież nie planujemy się rozstawać…
— Nie? — uśmiechnąłem się gorzko. — A twoja mama myśli inaczej.
Marta pobladła. Od razu zrozumiała. Zaczęła się tłumaczyć — że mama się tylko martwi, że nie miała złych intencji, że źle zrozumiałem. Ale było już za późno. Bo gdy raz pęknie zaufanie, nie da się go skleić żadnymi słowami.
Wieczorem spakowałem rzeczy. Stała przy drzwiach i płakała:
— Nie odchodź, proszę… To wszystko nieporozumienie!
Patrzyłem na nią długo. Przed oczami miałem nasze wspólne lata, ślub, pierwszy remont, wspólne święta. I pomyślałem, jak niewiele trzeba, żeby to wszystko się rozsypało.
— Nie odchodzę — powiedziałem spokojnie. — Po prostu wychodzę z domu, w którym nie ma już dla mnie miejsca.
Minęło kilka miesięcy. Nie widujemy się. Pisała, przepraszała, prosiła o rozmowę. Ale jak wybaczyć, kiedy ktoś zabiera ci nie rzeczy, nie pieniądze, tylko wiarę. Wiarę, że druga osoba jest szczera.
Czasem myślę, że może teściowa chciała dobrze, chciała tylko zabezpieczyć córkę. Ale jej słowa zniszczyły wszystko, co budowaliśmy przez lata. Jedno niefortunne „przepisz na siebie” zamieniło miłość w chłód i podejrzliwość.
Teraz mieszkam sam. Bez kłótni, bez udawania. Czasem jest smutno, ale przynajmniej uczciwie.
Wiem jedno — jeśli kiedyś pojawi się w moim życiu nowa kobieta, nie pozwolę, by strach czy nieufność nas zniszczyły. Bo rodzina to nie papiery i nie majątek. To pewność, że oboje nie boją się zostać z niczym, byle być razem.
A wtedy, tamtego wieczoru, kiedy usłyszałem ich rozmowę, wszystko naprawdę stało się jasne. Bo prawda często przychodzi cicho, jak powiew wiatru — i zmienia nas na zawsze.
