Kiedy wracałam do domu, usłyszałam rozmowę męża i sąsiadki: „Jak długo będziesz jej o nas milczeć, nie będę długo czekać”

Wracałam do domu powoli. Dzień był ciężki, tak jak wszystkie ostatnie miesiące. Jakby nic się nie stało, ale ciągle czułam napięcie, którego nie potrafiłam wyjaśnić.

Wydawało się, że coś wisi w powietrzu, coś niewidzialnego, ale bardzo przygnębiającego. Mąż ostatnio stał się zamknięty w sobie.

Zawsze był powściągliwy, ale teraz to była już jakaś zimna obcość. Przypisywałam to zmęczeniu, wiekowi, jakimś męskim problemom. Nie wtrącałam się do rozmów. Nie chciałam wydawać się natarczywa.

Po prostu gotowałam obiad, zmywałam naczynia, kładłam wnuki spać, kiedy przychodziły z wizytą. Wydawało się, że wszystko idzie jak zwykle, ale w duszy coś nie dawało mi spokoju.

Tego wieczoru niosłam z sklepu chleb i mleko. Nic specjalnego. Weszłam do domu czarnym wejściem, bo tam jest krócej, i już na schodach usłyszałam głosy.

Screen youtube

Na początku nie przywiązywałam do tego wagi — może telewizor, może sąsiedzi na ławce coś omawiają. Ale potem rozpoznałam głos mojego męża. Spokojny, równy, bardzo znajomy. I drugi głos — kobiecy, młodszy, z nutką niecierpliwości.

— Jak długo będziesz jej o nas milczeć? Nie będę długo czekać…

Zatrzymałam się jak wryta. Coś tak ostro ścisnęło mnie w piersi, że mimowolnie oparłam się o ścianę. Mam przed oczami ciemność.

To nie był sen, nie telewizor, nie fantazja. To była rzeczywistość. Słowa zabrzmiały wyraźnie. Stałam i słuchałam, jak rozpada się mój świat.

On milczał. Potem coś wymamrotał, ale nie zrozumiałam. I nagle zdałam sobie sprawę, że kobieta, z którą rozmawia, to nasza sąsiadka z drugiego piętra. Ta sama, która codziennie uśmiechała się do mnie na podwórku, pytała o moje wnuki i chwaliła moje ciasto.

Ta sama, która codziennie uśmiechała się do mnie na podwórku, pytała o moje wnuki i chwaliła moje ciasta, kiedy przynosiłam poczęstunek na wspólne uroczystości.

Odwróciłam się i odeszłam. Nie wiem, jak długo szłam. Pamiętam tylko, że zatrzymałam się przy starej ławce obok szkoły, usiadłam i rozpłakałam się.

Miałam 62 lata. Żyłam z nim ponad czterdzieści lat. Razem przeżyliśmy wszystko: młodość bez pieniędzy, budowę daczy, śmierć jego matki i moje załamania nerwowe po stracie ojca.

Myślałam, że to jest życie. Nieidealne, zwyczajne, ale nasze. A teraz nagle okazało się, że w mojej historii nikt nawet nie uprzedził mnie, że to już nie jest moje życie.

W nocy nie spałam. On przyszedł później, jak zawsze. Zjadł kolację w milczeniu, zapytał, czy nie jestem chora — bo wyglądałam pewnie okropnie. Odpowiedziałam, że jestem zmęczona. Poszedł spać.

Następnego dnia nic nie powiedziałam. I dzień później też. Nosiłam to w sobie, milczałam, rozmyślałam. Im więcej myślałam, tym bardziej rozumiałam: to nie pierwszy raz.

To nie było „zakochanie się”, nie „zdarzyło się nagle”. To trwało. A on pozwolił, żeby to trwało. W moim domu. W moim życiu. Obok mnie.

Wyobrażałam sobie, jak ona patrzyła mi w oczy, wiedząc, że sypia z moim mężem. Jak on, ten, którego kiedyś tak kochałam, mówił mi „dobranoc” po spotkaniach z inną.

Wszystko to zaczęło się mieszać w mojej głowie jak jadowite węże — wspomnienia, chwile, drobiazgi, które nagle nabrały innego znaczenia.

Po tygodniu powiedziałam mu, że wiem. Milczał. Potem usiadł, opuścił głowę i powiedział:

— Nie chciałem, żebyś się dowiedziała w ten sposób.

— A jak chciałeś? — zapytałam. — Żebym umarła i nigdy się nie dowiedziała?

Nie odpowiedział. Chciał coś powiedzieć, ale podniosłam rękę. Milcz. Wszystko już zostało powiedziane.

Po miesiącu złożyłam wniosek o rozwód. Nikt nie wierzył. Dzieci namawiały: „Mamo, pomyśl, to całe życie razem”. A ja już myślałam. Zbyt długo.

I to życie — miało miejsce, tak. Ale teraz już go nie ma. Jest tylko ja. I muszę przeżyć jeszcze jakiś czas — niech będzie bez zdrady, bez bólu, bez tego ciężaru w piersi.

Tej jesieni po raz pierwszy od wielu lat pojechałam sama nad morze. Wynajęłam mały pokój w prywatnym pensjonacie.

Były tam też inne kobiety w moim wieku. Jedna z nich, Lida, powiedziała mi zdanie, które zapamiętam na całe życie:

— W wieku czterdziestu lat życie dopiero się zaczyna, a w wieku sześćdziesięciu — oczyszcza się. Teraz wszystko, co robisz, robisz tylko dla siebie.

I wiecie — miała rację. Długo nie mogłam się szczerze śmiać. Ale pewnego dnia, przechodząc obok kawiarni, usłyszałam:
— Jakie masz piękne uśmiechy…

Odwróciłam się, zaskoczona. Nieznajomy mąż po prostu uśmiechnął się i poszedł dalej. A ja stałam, trzymając w rękach kawę i zrozumiałam: ja jeszcze żyję. I nadal mogę być szczęśliwa.

Zaprosiliśmy na wesele mnóstwo gości, najbliższych przyjaciół, a teraz zastanawiamy się, żeby nikt nie przyniósł pustej koperty. Tak było u moich znajomych

Myślałam, że w wieku 60 lat nie mam już szans na spotkanie kogoś, że starość będzie samotna. A kiedy szłam do sklepu, usłyszałam: „Ma pani piękny uśmiech”

Syn poinformował mnie przez telefon, że nie zostałam zaproszona na wesele dzień przed ceremonią. Rodzice panny młodej organizują wszystko dla swoich gości, a ja pogratuluję im później