Kiedy tata zadzwonił do mnie tamtego zimnego, lutowego wieczoru, siedziałam w kuchni z kubkiem herbaty, słuchałam, jak wiatr szarpie firanki, i myślałam, że moje życie wreszcie się uspokoiło.
Ale jego głos — ochrypły, słaby, prawie obcy — przeciął ten spokój jak ostry nóż.
— Córeczko… przyjedź, proszę. Muszę się gdzieś przeprowadzić. Sam nie dam rady.
Przez kilka sekund milczałam. W piersi ścisnęło coś znajomego, starego — ból, który chowałam przez lata. Ale po chwili zamiast żalu przyszła złość.
— A dlaczego nie poprosisz Piotra? — powiedziałam spokojnie, choć w środku we mnie kipiało. — Przecież to on jest teraz twoim „prawdziwym synem”, prawda? To jemu zostawiłeś mieszkanie po babci.

Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza, a potem ciężkie westchnienie.
— Córeczko, nie zaczynaj… — szepnął cicho. — Po prostu pomóż mi teraz, dobrze?
— Pomóc ci? — zaśmiałam się gorzko. — A ty kiedyś pomogłeś mnie?
W jednej chwili przypomniałam sobie wszystko — jak jeszcze młody i silny pakował moje dziecięce zabawki do kartonu, bo miałam zamieszkać z mamą po rozwodzie.
Jak obiecywał, że będzie przychodził, a potem nie pojawiał się tygodniami. Jak w dniu mojego ślubu nawet nie zadzwonił, bo był „zajęty”.
I jak później, gdy zmarła babcia, sprzedał jej mieszkanie — jedyną pamiątkę po dzieciństwie — i powiedział, że to sprawiedliwe: „Piotr został ze mną, pomagał mi więcej”.
Wtedy milczałam. Przełknęłam żal, bo nie chciałam kolejnej kłótni. Ale teraz, kiedy zadzwonił i poprosił o pomoc, w mojej duszy coś pękło.
— Tato, nie mogę. Mam swoje sprawy — odpowiedziałam krótko i rozłączyłam się.
Potem długo siedziałam w ciszy. Herbata wystygła, za oknem sypał śnieg, a ja czułam pustkę. Nie ulgę, nie zwycięstwo — tylko pustkę, jaka zostaje, gdy wreszcie wypowiesz słowa, które bolały przez lata.
Minęły trzy dni. Telefon milczał. Aż zadzwoniła sąsiadka z ojcowskiego bloku.
— Pani Mario — powiedziała cicho. — Pani ojciec trafił do szpitala. Zawał serca. Prosił, żebym przekazała, że czeka.
Te słowa uderzyły mnie jak zimny deszcz. Wszystko, co myślałam, nagle straciło sens. Pobiegłam do szpitala, nie czując zimna ani zmęczenia. Gdy weszłam do sali, zobaczyłam go — wychudzonego, posiwiałego, z rurką w nosie. Uśmiechnął się, gdy mnie zobaczył.
— Przyszłaś… — wyszeptał.
Usiadłam obok, wzięłam jego dłoń — zimną, delikatną jak liść.
— Przepraszam — powiedziałam ledwie słyszalnie. — Przepraszam, że nie przyjechałam od razu.
— To ja powinienem przepraszać — odpowiedział. — Byłem złym ojcem. Myślałem, że robię dobrze. Chciałem, żeby wszystkim było łatwiej.
A najbardziej skrzywdziłem właśnie ciebie.
Długo milczeliśmy. Tylko krople z kroplówki spadały równym rytmem, jakby odmierzały czas. I wtedy zrozumiałam: żal to jak stara rana
— jeśli jej nie uleczysz, zatruwa całe życie.
Po tygodniu wypisali go ze szpitala. Zabrałam go do siebie, tak jak prosił. Nie dlatego, że wszystko od razu wybaczyłam — nie. Ale dlatego, że we mnie, mimo wszystkiego, wciąż żyła córka, która chciała mieć ojca.
Czasem siedzi przy oknie, patrzy w niebo i mówi:
— Dobrze, że wtedy przyjechałaś. Bałem się, że już cię nie zobaczę.
A ja odpowiadam cicho:
— Ja też się bałam, tato.
Teraz wiem, że każdy z nas kiedyś rani tych, których kocha. Ale zawsze można to naprawić — jeśli tylko starczy odwagi, by zadzwonić… albo odebrać telefon.