Kiedy skończyłam 56 lat, nie spodziewałam się żadnych prezentów. Wiek jest taki, że nie czas już na torty ze świeczkami.
Ale tego wieczoru byłam szczególnie samotna. Ugotowałam kolację – zwykłą kolację, nic specjalnego.
Usiadłam w kuchni, nalałam sobie wina, wyjrzałam przez okno i przypomniałam sobie, jak kiedyś z mężem śmialiśmy się do rozpuku, planując starość gdzieś na wsi, w ramionach, z czajnikiem i jabłkami w ogrodzie.
A teraz jest cisza. Nie przyszedł. Po raz trzeci w ciągu tygodnia. Na początku zwalałam to na pracę.
Mówią, że się spóźnił, że zmęczony, że koledzy, że pośpiech. Ale jestem kobietą i czuję. Nie było go ze mną.
Jego obecność w naszym mieszkaniu już dawno stała się warunkowa: przychodził, jadł w ciszy i w ciszy wychodził.
Przestaliśmy chodzić razem do łóżka prawie rok temu. Najpierw z powodu chrapania, potem z powodu różnych harmonogramów. Potem po prostu… bo nie musieliśmy.
Byłam tym zmęczona. Ale milczałam. Jakoś nie chciałam być natrętny, skandaliczny, kłótliwy. Wszystkie te etykietki tak łatwo przyczepić kobiecie po pięćdziesiątce.
Chciałam spokoju, ciszy, szacunku, nawet jeśli było to milczenie. Ale cisza stała się ogłuszająca. Pewnego dnia wyszłam kupić chleb i zobaczyłam go. Jego. I ją.
Stali przy samochodzie – jego samochodzie. Ona się śmiała, odrzuciła włosy do tyłu i mówiła coś do niego prawie blisko jego twarzy.
Patrzył na nią tak, jak dawno na nikogo nie patrzył. To było spojrzenie, które miało w sobie wszystko: zainteresowanie, ciepło, podekscytowanie.
Spojrzenie, którego nie otrzymałam od lat. Jest naszą sąsiadką. Jest piętnaście lat młodsza ode mnie. Jest rozwiedziona. Kiedyś nawet dawałam jej cukinię z ogrodu. I pigułkę na rzeżączkę.
I tabletkę na ból głowy, kiedy nie miała nic w domu.
Nie podeszłam do niej. Po prostu odwróciłam się i wyszłam. A moje serce… moje serce biło, jakby było wyrywane kawałek po kawałku.
Wróciłam do domu, usiadłam na krześle i nie ruszałam się przez kilka godzin. W głowie miałam pełno frazesów, którymi chciałam w niego rzucić, ale mój język milczał.
Mogłam krzyczeć, robić sceny, grozić rozwodem. Ale po prostu milczałam. I płakałam. Cicho, żeby nikt nie usłyszał.
Następnego dnia wrócił do domu, jakby nic się nie stało. Normalny wieczór, normalne zmęczenie.
Spojrzałam na niego – siwowłosego, lekko zgarbionego, znajomego aż do bólu – i nie poznałam go. Dzieliły nas nie metry, ale lata. Mieszkaliśmy pod tym samym dachem, ale w różnych światach.
Później go zapytałam. Zapytałam go wprost. Bez żadnych podpowiedzi.
– Jesteś z nią?
Westchnął, spojrzał w dół i powiedział:
– To nic poważnego. Po prostu… nie czuję tu już życia”.
To nie słowa mnie uderzyły, ale spokój, z jakim je wypowiedział. Nie mówi się tak z miłości czy litości – mówi się tak z obojętności.
A ta obojętność boli bardziej niż jakakolwiek zdrada.
Od tamtej pory minęło kilka tygodni. Przychodzi rzadziej. Nie pytam dlaczego. On się nie tłumaczy. Nasz syn jest już dorosły, mieszka osobno.
Moi znajomi mówią: „Jedź po niego”. Ale mi się nie spieszy. Nie dlatego, że boję się samotności – byłam w niej przez długi czas.
Ale dlatego, że muszę zrozumieć: kim jestem teraz, bez niego? Czy nadal jestem kobietą, która kiedyś marzyła, śmiała się, kochała?
Bo może on nie uciekł do niej, tylko przed pustką, która pojawiła się między nami. Pustki, której żadne z nas nie mogło wypełnić. Może zdrada jest po prostu zwierciadłam tego, jak dawno przestaliśmy być sobie bliscy.
A może to szansa, by w końcu spojrzeć na siebie ponownie. I zacząć wszystko od nowa. Bez niego.