Kiedy rozwodziliśmy się z mężem, nie było już we mnie ani łez, ani złudzeń. Wszystko wypłakałam wcześniej, nocami, po cichu, żeby nikt nie słyszał.
W dniu, w którym składaliśmy podpisy, byłam dziwnie spokojna. Wiedziałam już wszystko. Wiedziałam o niej.
O kobiecie, która przez ostatnie miesiące mieszkała z nami pod jednym dachem, jadła przy naszym stole i uśmiechała się do mnie, jakbyśmy były tylko współlokatorkami.
Poznałam ją jako „znajomą, która ma trudną sytuację”. Tak mi powiedział. Że pomożemy jej na chwilę, że nie ma dokąd pójść, że trzeba być człowiekiem.
Byłam wtedy jeszcze tą kobietą, która wierzyła, że po dwudziestu latach wspólnego życia mąż nie zrobiłby jej czegoś takiego.

Przygotowywałam obiady dla trzech osób, prałam dodatkowe rzeczy, robiłam miejsce w szafie. Myślałam, że to tylko przejściowe.
Z czasem zaczęłam zauważać drobiazgi. Ich spojrzenia, które uciekały, gdy wchodziłam do pokoju. Jej rzeczy coraz bliżej jego strony łóżka.
Ciszę, która zapadała, kiedy pytałam o coś zwyczajnego. Aż pewnego wieczoru nie wytrzymałam i zapytałam wprost:
– Kim ona dla ciebie jest?
Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem i powiedział:
– Nie komplikuj. Teraz nie mam siły na rozmowy.
Wtedy jeszcze próbowałam walczyć. Przypominałam mu nasze wspólne lata, dziecięce zdjęcia w albumach, wszystkie plany, które snuliśmy przy kuchennym stole. On słuchał, ale jakby zza ściany. Jakby to już nie dotyczyło jego życia.
Prawdę usłyszałam przypadkiem. Stałam w przedpokoju i słyszałam ich rozmowę z kuchni. Nie wiedzieli, że wróciłam wcześniej.
– A ona? – zapytała cicho.
– Jakoś to będzie. Już wszystko między nami skończone – odpowiedział spokojnie, jakby mówił o pogodzie.
Wtedy coś we mnie pękło. Nie zrobiłam awantury. Weszłam do kuchni i powiedziałam tylko:
– Rozumiem. W takim razie nie będę wam przeszkadzać.
Kilka dni później dowiedziałam się, że jest w ciąży. Za pół roku urodzi się ich dziecko. On powiedział mi to bez emocji, stojąc przy oknie.
– Muszę wziąć odpowiedzialność – stwierdził. – Ty zrozumiesz. Jesteś rozsądna.
Rozsądna. Po dwudziestu latach wspólnego życia zostałam określona jednym słowem, które miało mnie uciszyć. Jakby te wszystkie lata, kiedy budowaliśmy dom, kiedy byłam obok w jego najgorszych momentach, nagle straciły znaczenie.
Podczas rozwodu siedzieliśmy obok siebie, obcy sobie ludzie. Ona czekała na niego na korytarzu. Widziała mnie, ale odwróciła wzrok.
Może było jej wstyd, a może po prostu nie chciała patrzeć na kobietę, która stała się zbędna.
Kiedy wychodziliśmy, powiedział do mnie cicho:
– Mam nadzieję, że jakoś sobie ułożysz życie.
Uśmiechnęłam się wtedy po raz pierwszy od dawna.
– Już zaczęłam – odpowiedziałam.
Dziś mieszkam sama. Uczę się żyć od nowa, bez ciągłego pytania, czy jestem jeszcze komuś potrzebna. Zrozumiałam, że to nie ja przegrałam.
Przegrał ktoś, kto po dwudziestu latach wspólnego życia potrafił wymienić człowieka jak mebel. A ja? Ja w końcu przestałam być tą, którą można było odsunąć na bok.