Kiedy urodziłam córkę, wydawało mi się, że świat stał się jaśniejszy. Nawet powietrze pachniało inaczej — delikatniej, jaśniej.
Patrzyłam na swoje maleńkie dziecko i myślałam: „Oto ona, powód całego mojego życia”. Czekałam, aż mąż zadzwoni do swoich rodziców i z radością powie: „Mamo, tato, mamy córeczkę!”
Ale z jakiegoś powodu powiedział tylko krótko do słuchawki: „Tak, urodziła. Wszystko w porządku” i odłożył słuchawkę. Zapytałam:
— Co powiedzieli?
On wzruszył ramionami:
— Nic. Pewnie później oddzwonią.
Ale nikt nie zadzwonił. Ani następnego dnia, ani tydzień później. Na początku próbowałam znaleźć usprawiedliwienie — może czują się niezręcznie, może nie chcą przeszkadzać? Ale w głębi duszy już wtedy poczułam chłód: ich milczenie nie było przypadkowe.
Kiedy wróciliśmy ze szpitala, przygotowałam herbatę, mąż usiadł obok i powiedział:
— Nie bierz tego do serca. Po prostu… oczekiwali chłopca.
— A jeśli to dziewczynka? — zapytałam. — Czy to nie jest ich wnuczka?
On tylko westchnął:
— W naszej rodzinie zawsze rodziły się chłopcy. Wiesz o tym.
Wtedy poczułam się, jakby ktoś mnie dźgnął nożem. „Wiesz przecież” — te słowa brzmiały jak wyrok. Nie wiedziałam, że narodziny dziewczynki mogą kogoś rozczarować.
Chciało mi się płakać nie z powodu zmęczenia, ale z powodu tego dziwnego poczucia winy, na które nie zasługiwałam.
Mijały miesiące. Córka rosła, pierwsze ząbki, pierwsze kroki — wszystko to było cudem. I przez cały ten czas nikt z rodziny męża nawet nie przyjechał, żeby ją zobaczyć.
Żadnego telefonu, żadnej kartki. Ale kiedy urodził się syn brata mojego męża — świat się wywrócił. Wiadomość przekazywano z dumą, jakby w rodzinie wydarzyło się coś świętego.
Przyjechali do szpitala z kwiatami, koszem owoców i, jak się później dowiedziałam, podarowali im mieszkanie.
Mąż wrócił do domu ponury, ale starał się trzymać.
— Mają teraz własne mieszkanie — powiedział jakby mimochodem.
Spojrzałam na niego:
— Twoi rodzice im to dali, prawda?
Skinął głową.
— A nam? — zapytałam cicho. — Nam co dali?
Nie odpowiedział, tylko powiedział:
— Proszę, nie zaczynaj.
Nie zaczęłam. Ale w środku wszystko wrzało. Jak to – nie zaczynać, kiedy twoje dziecko jest ignorowane tylko dlatego, że jest
dziewczynką? Kiedy ktoś decyduje, że jeden wnuk jest „prawdziwy”, a drugi – jakby przypadkowy?
Pewnego razu nie wytrzymałam. Byliśmy na uroczystości rodzinnej u jego rodziców, nawet nie chcieli mnie zaprosić, ale pojechałam.
Chciałam, żeby zobaczyli naszą córkę. Stała obok mnie z lalką, w różowej sukience, taka delikatna, taka jasna.
— To nasza Maria — powiedziałam, kiedy teściowa spojrzała na nią i uśmiechnęła się krzywo.
— Wiemy — odpowiedziała sucho. — Szkoda, że to nie chłopiec. Ale może następnym razem się poszczęści?
Wydawało mi się, że ziemia usunęła mi się spod nóg. Nie odpowiedziałam nic — po prostu wzięłam dziecko na ręce i poszłam do ogrodu.
Łzy same płynęły mi po policzkach. Mąż milczał, nawet nie podszedł. Potem powiedział tylko:
— Sama widzisz, jaką mają mentalność. Starzy ludzie się nie zmienią.
Ale ja wiedziałam — nie chodzi tylko o ich „mentalność”. Chodzi o obojętność. I o to, że nawet najbliżsi mogą zadawać ból, zasłaniając się tradycjami.
Minęło kilka lat. Przeprowadziliśmy się do innego miasta. Znalazłam pracę, córka chodzi do szkoły, rośnie ciekawa świata, mądra,
dobra. Czasami pyta:
— Mamo, czy tata ma jeszcze mamę i tatę?
Odpowiadam:
— Tak, córeczko, ale mieszkają daleko.
Patrzy na mnie poważnie i mówi:
— Pewnie wstydzą się przyjechać, bo nie umieją kochać.
Nie wiem, skąd w niej taka mądrość. Ale kiedy ją obejmuję, rozumiem, że to właśnie ta dziewczynka nauczyła mnie najważniejszej rzeczy: wartość człowieka nie polega na tym, kogo urodził — chłopca czy dziewczynkę — ale na tym, ile miłości ma w sercu.
A jeśli są gdzieś tacy, którzy tego nie rozumieją — szkoda ich, bo nie wiedzą, czym jest prawdziwe szczęście.
Czasami patrzę na zdjęcie Marii i myślę: „Gdyby tylko wiedzieli, kogo stracili”.
Ale być może Bóg sam wszystko układa na swoim miejscu — tym, którzy potrafią kochać, daje miłość stokrotnie, a tym, którzy dzielą ludzi według płci lub pochodzenia, pozostawia tylko pustkę.
Teraz już nie czuję się urażona. Po prostu żyję i jestem wdzięczna za to, co mam. I za każdym razem, gdy moja córka się śmieje, rozumiem, że nie urodziłam tylko dziewczynkę, urodziłam światło. I nikt już nie będzie w stanie tego światła zgasić.