Nie lubię narzekać. Należę do tych kobiet, które wszystko przetrawiają w sobie, po cichu ocierają łzy w kuchni, podczas gdy czajnik się gotuje, i dalej żyją — bo tak trzeba.
Ale są chwile, kiedy coś tak mocno utknie w gardle, że albo to wyplujesz, albo się udusisz. To jest jedna z takich chwil.
Wychowałam syna sama. Jego ojciec odszedł, gdy Aleksander miał zaledwie cztery lata. Powiedział, że nie po to się starał, i zniknął.
Nie szukałam winnych. Po prostu żyłam dalej. Pracowałam na dwa etaty, żeby synowi niczego nie brakowało.
Nigdy nie kupowałam sobie nowych rzeczy — tylko jemu. Nigdy nie byłam na urlopie — tylko obozy dla Aleksandra, nowe kursy, komputer, korepetycje.

Włożyłam w niego wszystko, co miałam. Całą siebie. I oto wyrósł, przystojny chłopak, samodzielny. Przyprowadził dziewczynę.
Na początku się ucieszyłam — ładna, cicha, trochę wyniosła, ale myślę, że to tylko maniery. Może po prostu nieśmiała.
Nie było ślubu, po prostu się pobrali. Nie wtrącałam się — najważniejsze, żeby byli szczęśliwi. Potem urodziła się wnuczka.
Codziennie do nich chodziłam: pomagałam z pieluchami, prałam, gotowałam. Kiedy synowa spała w ciągu dnia, myłam naczynia, myłam podłogę, karmiłam dziecko. Nie z obowiązku, ale z serca. To przecież moja rodzina.
Pewnego razu, kiedy przyszłam, zobaczyłam łazienkę. Wiecie, jaka tam była łazienka? Taka, że aż obrzydło było do niej wchodzić.
Wszystko w plamach, na półce butelki pokryte lepką warstwą, płytki w osadzie z mydła, a w rogach — włosy.
W milczeniu podwinęłam rękawy i wszystko umyłam. Dwie godziny chemii, szorowania i wycierania. Kiedy wszystko lśniło, wyprałam jeszcze ręczniki i starannie je złożyłam.
I tu — cisza. Po tym dniu już mnie nie zapraszali. Dzwonię sama — nie odbierają. Potem Aleksander napisał wiadomość:
— Mamo, nie obrażaj się, ale Ola nie chce, żebyś przychodziła bez uprzedzenia. I w ogóle prosi, żebyś trochę mniej „pomagała”. Jest jej to nieprzyjemne.
Długo patrzyłam na ten tekst. Nawet nie zrozumiałam, co jest nie tak. Przecież nie przyszłam z wyrzutami.
Nie krzyczałam, nie wyrzucałam. Po prostu chciałam zrobić coś dobrego. Ale najwyraźniej nie trafiłam w sedno.
A potem sąsiadka, która ma wspólną znajomą z Olą, powiedziała mi:
— Śmiali się, że „wtrąciłaś się ze swoim porządkiem”. Powiedziała, że „niech posprząta u siebie w domu, a nie u nas rządzi”.
W tym momencie coś we mnie pękło.
Czyżbym stała się ciężarem? Czyżby dobre intencje były postrzegane jako ingerencja? Nie chciałam się wywyższać, jak teściowa z anegdot. Chciałam tylko być użyteczna.
Nie prosiłam o nic w zamian. Tylko o odrobinę wdzięczności. Nie pieniędzmi, nie słowami — choćby ciepłem.
Teraz siedzę w domu. Mam 62 lata, jestem na emeryturze. W mieszkaniu jest cicho. Nie widziałam wnuczki już od trzech miesięcy.
Syn odpowiada na telefony krótko: „Wszystko w porządku, mamo. Jesteśmy zajęci”. Wiecie, jak boli taka „normalność”?
Nie wtrącam się już. Zrozumiałam: oni mają swój świat, swoje zasady, swoje życie, swoje obrazy. A ja jestem w nim tylko obca.
Moje miejsce jest teraz z daleka. Muszę uważać na siebie. I broń Boże, żeby znowu coś nie wyrzucić, co nie należy do mnie.
Syn postanowił się ożenić, nie pytając nas o zgodę. Teraz nie chcemy iść na jego wesele