Kiedy poznaliśmy się z Michałem, nie sądziłam, że będzie we wszystkim słuchał swojej mamy. Nawet kleiliśmy pod jej kierunkiem: „ Mama ma dobry gust, a ty jeszcze wiele rzeczy nie rozumiesz”

Kiedy poznaliśmy się z Michałem, wydawało mi się, że w końcu spotkałam mężczyznę, przy którym mogę odetchnąć. Był spokojny, ciepły, taki „domowy”.

Nie szukał fajerwerków, nie próbował imponować na siłę, mówił raczej cicho, ale miał w sobie coś, co sprawiało, że człowiek czuł się obok niego bezpiecznie.

Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Dopiero później odkryłam, że ta jego łagodność ma drugą stronę, a jest nią bezgraniczne podporządkowanie mamie.

Na początku nawet mnie to rozczulało — myślałam: „Ma dobry kontakt z mamą, to plus, może i mnie kiedyś zaakceptuje jak własną córkę”.

Gdzieś tam w głowie czułam drobny niepokój, ale serce, jak to serce, potrafi świetnie zagłuszyć intuicję.

Pierwszy sygnał pojawił się, zanim jeszcze zamieszkaliśmy razem. Kupowaliśmy drobne rzeczy do jego mieszkania.

Zwykłe, codzienne: kubki, ręczniki, ramki na zdjęcia. W sklepie zatrzymałam się przy delikatnych pastelowych kolorach, a on tylko spojrzał i rzucił:

„Mama mówiła, żeby brać bardziej stonowane, szarości”. Zdziwiłam się, ale uśmiechnęłam, bo to przecież tylko ręczniki. Potem chciałam wziąć ciepły koc, taki puszysty, miły w dotyku, a Michał od razu zadzwonił do mamy.

Stałam obok i słyszałam każde słowo: „Mamo, ten koc… no taki beżowy… a ty byś jaki wybrała?”. I wtedy, pierwszy raz, poczułam się jak dziecko, które zostało oddelegowane do kąta, bo dorośli decydują.

Ale prawdziwa próba przyszła kilka miesięcy później, kiedy kleiliśmy razem szafkę do przedpokoju.

Wybraliśmy ją wspólnie — tak sądziłam. Miała proste białe fronty, nic ekstrawaganckiego. Wróciliśmy do domu, a Michał od razu wysłał zdjęcie pudełka mamie.

Po chwili jego telefon zadzwonił. Spojrzał na wyświetlacz i odebrał. „Tak, mamo, już jesteśmy. Tak, widziałaś tę szafkę. No… tak, biała.

Wiem, że radziłaś ciemny dekor… ale wyszło jak wyszło”. Patrzyłam na niego i próbowałam zrozumieć, czy on faktycznie konsultuje każdą śrubkę, czy ja żyję w jakimś żarcie, którego nie rozumiem.

Uśmiechnęłam się nerwowo i powiedziałam: „Daj spokój, przecież to już kupione”. A on wtedy zrobił coś, co sprawiło, że pierwszy raz zabolało naprawdę — odparł: „Mama ma dobry gust, a ty jeszcze wielu rzeczy nie rozumiesz”.

W jednej chwili poczułam, jakby ktoś otworzył okno w środku zimy. Chłód wlazł mi pod skórę. Zgasiłam w sobie wszystkie emocje i przez następne pół godziny siedziałam cicho, podając mu śrubokręt, choć w środku wszystko mi drżało.

Nie wiedziałam, czy bardziej boli mnie to, że porównał mnie do swojej matki, czy to, że postawił mnie na pozycji uczennicy, która ma dopiero dorosnąć do „prawdziwego gustu”.

Potem było już tylko więcej takich sytuacji. Kiedy chciałam kupić zasłony — dzwonił do mamy. Kiedy proponowałam zmianę ustawienia mebli — wysyłał jej zdjęcia.

Gdy raz zapytałam, dlaczego nie pyta mnie, skoro mieszkamy tu razem, odpowiedział: „Po prostu mama zna się na takich rzeczach, całe życie urządzała dom”.

Z początku próbowałam tłumaczyć, delikatnie, krok po kroku, ale każde słowo rozbijało się o mur: „Mama wie lepiej”.

Czułam się coraz mniejsza, jakby ktoś składał mnie w pół, potem jeszcze raz, aż zostałam maleńkim kawałeczkiem siebie — takim, który nie ma głosu.

Punktem przełomowym była historia z prezentem dla jego siostry. Kupiłam piękną ramkę, taką elegancką, z delikatnymi tłoczeniami.

Michał spojrzał na nią krótko i powiedział: „Ja to jednak spytam mamy, czy jej się spodoba”. Wtedy nie wytrzymałam. „Czy ty naprawdę musisz mieć pieczątkę swojej mamy na wszystkim?” — zapytałam.

On wzruszył ramionami, jakby mówił o prognozie pogody. „Przesadzasz” — odpowiedział. A ja poczułam, że nie przesadzam ani trochę.

Najgorsze jednak nie były te wybory dekoracyjne, ale to, co działo się w środku mnie. Coraz częściej budziłam się z poczuciem, że nie jestem partnerką, tylko dodatkiem do układu, w którym pierwsze skrzypce gra ktoś, kogo nawet nie ma przy naszym stole.

Zaczęłam unikać rozmów, planów, marzeń, bo wiedziałam, że i tak wszystko zostanie „zatwierdzone” poza mną.

A kiedy raz powiedziałam mu, że czuję się ignorowana, odparł: „Po prostu nie przywykłaś do tego, jak u nas w domu się robi”.

U nas. Czyli nie u nas, tylko u nich. Ja byłam kimś z zewnątrz, kimś, kto ma się dopasować, wpasować i nie przeszkadzać.

Dzisiaj, kiedy patrzę na to z dystansem, wiem, że w tamtym momencie powinnam była odejść. Ale człowiek często trzyma się nadziei, że coś się zmieni, że druga strona zrozumie.

Trzymałam się więc, choć serce mówiło, że płynę pod prąd rzeki, która zawsze wraca do jednego źródła — do jego mamy.

Nie wiem, jak dalej potoczy się nasza historia. Może kiedyś Michał zrozumie, że związek tworzy się między dwojgiem ludzi, a nie trojgiem.

Może zauważy, jak wiele razy robiłam krok w jego stronę, a on wciąż wracał do tej samej przystani.

Wiem jednak jedno — już nie pozwolę, by ktoś mówił mi, że czegoś nie rozumiem tylko dlatego, że mam inne zdanie.

Już nie dam się uciszyć, nie dam się odsunąć. Bo jeśli mam urządzać swoje życie, to na pewno nie pod niczyje dyktando.

Czasem człowiek musi stracić głos, żeby zrozumieć, jak bardzo chce go odzyskać. I ja swój odzyskuję — powoli, ale na własnych zasadach.

Mama zaprosiła nas na swoje urodziny, a także mojego brata, z którym od dawna nie rozmawiam. Kiedy przyjechaliśmy, nawet się nie odezwaliśmy, a wszystko przez mieszkanie babci, które zostawiła mi

Siostra mojego męża mieszka sama i bardzo często prosi mojego męża o pomoc. Nie mam nic przeciwko temu, ale kiedy dzwoni jeszcze jego mama i zaczyna przypominać o obowiązkach rodzinnych: „Wiesz przecież, że ona sama z dwójką dzieci, kto jej pomoże”

Moja teściowa robi, co chce: przychodzi do nas w odwiedziny i narzuca swoje zasady, jak jej się podoba. A kiedy powiedziałam mężowi, że mi się to nie podoba, odpowiedział, że to jego mama i ona wie lepiej