Kiedy po raz pierwszy poznałam narzeczonego mojej córki, czułam dziwny niepokój. Umówiliśmy się, że spotkamy się wszyscy w kawiarni: ja, moja córka, jej chłopak i jego mama.
Córka promieniała szczęściem, miała błyszczące oczy, a jej głos brzmiał łagodniej niż zwykle. Ja natomiast byłam ostrożna.
Kiedy podeszli, on miał na sobie prostą koszulę i uśmiechał się szeroko, a ona – jego mama – była ubrana w surowy kostium i od razu mnie badała wzrokiem.
„To mój Andrzej” – powiedziała córka z dumą, jakby przedstawiała najcenniejszy skarb.
Patrzyłam na niego i łapałam się na myśli: czy on wygląda na osobę gotową założyć rodzinę?
Wydawało mi się, że jest zbyt lekkomyślny, zbyt młody w swoim zachowaniu, nawet kiedy mówił, czuło się w nim pewną swobodę, która budziła we mnie nieufność.
A jego mama patrzyła prosto, bez zbędnych uśmiechów, jakby dając do zrozumienia: „Twoja córka musi pasować do mojego syna”.
W moim wnętrzu walczyły dwa głosy. Jeden cicho szeptał: „Nie wyciągaj pochopnych wniosków, przecież widzisz, że córka jest szczęśliwa”. Drugi, głośniejszy, niemal krzyczał: „Nie, to nie jest osoba, która zapewni jej stabilne życie”.
Pamiętam, jak podczas tego spotkania zamówił kawę i ciastko, a moja córka, jak mała dziewczynka, śmiała się z jego żartów.
Chciałam powiedzieć: „Zatrzymaj się, jeszcze będziesz miała czas, żeby tego żałować”. Ale milczałam. Za to w domu powiedziałam córce wprost:
„Jesteś pewna, że to poważna sprawa?” Ona tylko uśmiechnęła się i odpowiedziała: „Mamo, wiem, co robię”.
Jego mama też wywarła na mnie niejednoznaczne wrażenie. Kobieta o surowym wyglądzie, która miała wszystko pod kontrolą. Pomyślałam:
„Jeśli taka jest w codziennym życiu, to czy moja córka nie będzie cierpieć z powodu jej wymagań?”
Minął czas. Zaczęli mieszkać razem. Czekałam na telefon ze łzami w oczach: „Mamo, miałaś rację, on nie jest taki, jak myślałam”.
Ale zamiast tego za każdym razem słyszałam radosny głos: „Gotujemy kolację”, „Jedziemy na wycieczkę”, „U nas wszystko w porządku”. I w pewnym momencie zrozumiałam, że moje obawy się nie sprawdziły.
Potem było wesele. Siedziałam w sali, patrzyłam na moją córkę w białej sukni i na niego — tak skupionego, poważnego, pewnego siebie.
Jego mama podeszła wtedy do mnie i powiedziała: „Twoja córka uszczęśliwiła mojego syna”. I po raz pierwszy jej oczy świeciły ciepłem, a nie surowością.
Wtedy zrozumiałam, że się myliłam. Nie można oceniać ludzi po pierwszym spotkaniu. To, co uznałam za lekkomyślność, okazało się umiejętnością odnajdywania radości w prostych rzeczach.
To, co postrzegałam jako surowość jego mamy, w rzeczywistości było troską i wewnętrzną siłą.
Teraz, kiedy widzę ich razem, myślę: dobrze, że nie nalegałam, nie zmusiłam córki do wątpienia w swoje uczucia. Bo szczęście każdego leży w jego własnym wyborze.
A ja kiedyś powiedziałam sobie: „Nie wierzę, że się pobiorą”. Teraz wstydzę się tych słów. Życie potrafi pokazać, jak bardzo się mylimy.