Kiedy dostałam zaproszenie na urodziny teściowej, nie byłam zachwycona, ale też nie protestowałam. To była jej okrągła rocznica, a ja wiedziałam, że dla mojego męża to ważne.
Zapytałam tylko jedno — czy to będzie krótki wyjazd. Bez nocowania, bez zamieszania, bez tych wszystkich rodzinnych napięć, które zawsze pojawiały się nie wiadomo skąd.
„Pojedziemy, zjemy obiad i wrócimy tego samego dnia” — obiecał spokojnie.
Uwierzyłam. Chciałam wierzyć.
Przygotowałam się tak, jak zawsze. Skromnie, bez przesady. Prezent zapakowany, ubranie wyprasowane, w głowie powtarzałam sobie, że to tylko kilka godzin i zaraz wrócimy do swojego domu, do ciszy, do własnego rytmu.
Już po przekroczeniu progu domu teściowej poczułam, że coś jest nie tak. Było głośno. Zbyt głośno.
W przedpokoju stały obce buty, w kuchni ktoś krzątał się przy garnkach, w salonie siedzieli ludzie, których nie rozpoznawałam. Ktoś mnie minął, ktoś skinął głową, ktoś zapytał, czy można pożyczyć ładowarkę.
Spojrzałam na męża pytająco. Wzruszył ramionami.
„Rodzina przyjechała” — powiedział, jakby to wszystko wyjaśniało.
Rodzina. Mnóstwo rodziny. Ciotki, kuzyni, dzieci, których imion nie znałam. Wszyscy rozgościli się tak, jakby to był ich drugi dom.
Ja czułam się jak gość, który wszedł nie tam, gdzie trzeba.
Podczas obiadu teściowa była w doskonałym humorze. Śmiała się, wspominała dawne czasy, co chwilę kogoś obejmowała. W pewnym momencie zwróciła się do mojego męża:
„Synu, moja siostrzenica z rodziną przenocuje u was”.
Zamarłam. Widelec zatrzymał mi się w połowie drogi do ust. Spojrzałam na męża. On nawet nie zdążył zaprotestować.
„No przecież macie miejsce” — dodała szybko. — „A oni przyjechali z daleka”.
Nikt nie zapytał mnie o zdanie. Nikt nawet na mnie nie spojrzał. Decyzja zapadła tak po prostu, przy stole, między jednym toastem a
drugim. Jakby mój dom nie był również moim miejscem. Jakby moje zdanie było czymś oczywistym i nieważnym.
Później próbowałam porozmawiać z mężem na osobności.
„Przecież mieliśmy wracać” — powiedziałam cicho.
„Co mam zrobić?” — odpowiedział zmęczonym głosem. — „To tylko jedna noc”.
Jedna noc. Tak zawsze się zaczyna. Jedna noc, jeden kompromis, jedno przemilczenie. A potem człowiek orientuje się, że coraz częściej
milczy, a coraz rzadziej jest pytany.
Wieczorem, kiedy wszyscy rozkładali materace i walizki w naszym salonie, siedziałam na brzegu kanapy i patrzyłam na obcych ludzi w mojej przestrzeni.
Ktoś przesuwał krzesła, ktoś śmiał się głośno, ktoś pytał, gdzie jest łazienka. A ja czułam, że coś we mnie powoli się zamyka.
Nie byłam przeciwko pomocy. Nie byłam przeciwko rodzinie. Byłam przeciwko temu, że ktoś zdecydował za mnie. Że moje granice zostały przesunięte bez słowa wyjaśnienia.
Kiedy w nocy leżeliśmy obok siebie, powiedziałam tylko:
„Chciałabym następnym razem wiedzieć, na co się zgadzam”.
Nie odpowiedział. Udawał, że śpi.
Czasem największym problemem nie jest to, że ktoś do nas przyjeżdża. Najtrudniejsze jest to, że w cudzych decyzjach przestajemy być u siebie u siebie.
