Kiedy mój mąż mnie zostawił, mama powiedziała, że to dlatego, że zbyt dużo czasu poświęcałam sobie.
Siedziała naprzeciwko mnie w kuchni, trzymała w dłoniach filiżankę herbaty i mówiła to spokojnie, prawie obojętnie, jakby nie chodziło o koniec mojego małżeństwa, tylko o drobną pomyłkę, którą da się jeszcze naprawić.
— Zawsze coś malowałaś, coś czytałaś, coś planowałaś dla siebie. A mężczyzna chce mieć przy sobie kobietę, która żyje dla niego — powiedziała, nie odrywając wzroku.
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam tylko w okno, na szary, jesienny deszcz, i myślałam, jak łatwo jest oceniać innych, kiedy samemu nie boli. Nie chciałam się kłócić. Chciałam ciszy. Chciałam, żeby ktoś mnie po prostu przytulił, a nie moralizował.
Tego dnia, kiedy pakował swoje rzeczy, stałam przy szafie i patrzyłam, jak jego dłonie szybko, chłodno, bez emocji składają koszule, swetry, dokumenty.

— Odchodzisz? — zapytałam.
— Tak.
— Do niej?
Nie odpowiedział. Tylko skinął głową.
— Zawsze byłaś zajęta tylko sobą — powiedział w końcu. — A Lara… Lara jest we mnie zakochana.
Te słowa przecięły mnie jak nóż. Nawet nie zapłakałam. Po prostu patrzyłam, jak zamyka za sobą drzwi, i poczułam, jak razem z nim
wychodzi powietrze, życie, sens.
Potem nastał długi czas milczenia. Nikt nie dzwonił, nikt nie pytał, jak się czuję. Mama wpadała od czasu do czasu — przynosiła zupę, udawała troskę, ale każde jej słowo kłuło jak igła.
— Mężczyźni nie znoszą egoizmu — powtarzała. — Powinnaś mniej myśleć o sobie, o kosmetykach, o książkach. Może wtedy by został.
Milczałam. Nie dlatego, że się zgadzałam, ale dlatego, że nie miałam siły tłumaczyć, że chciałam po prostu być sobą. Nie służącą, nie cieniem, nie dodatkiem, tylko kobietą, która żyje, oddycha, rozwija się.
Kilka miesięcy później spotkałam go przypadkiem na ulicy. Szli razem z Larą — tą samą, która podobno „była zakochana”.
Trzymała go pod ramię, śmiała się z czegoś, a on wyglądał… nieszczęśliwie. Zobaczyłam to od razu. Ramiona napięte, oczy puste, uśmiech wymuszony.
Zauważył mnie. Zatrzymaliśmy się.
— Cześć — powiedział cicho.
— Cześć.
— Jak się masz?
— Dobrze — odpowiedziałam, choć wiedziałam, że to nieprawda.
— Zmieniłaś się… — mruknął.
— Tak — powiedziałam. — Teraz naprawdę żyję dla siebie.
Nie odpowiedział. Lara zawołała go, więc odszedł. Stałam na środku ulicy, patrzyłam, jak się oddalają, i nagle poczułam, że już mnie nie boli.
Wróciłam do domu, zaparzyłam kawę, włączyłam ulubioną muzykę i po raz pierwszy od dawna pozwoliłam sobie po prostu być. Bez tłumaczenia się, bez poczucia winy, bez strachu.
Dziś wiem: miłość nie znika dlatego, że kobieta dba o siebie. Znika tam, gdzie przestaje się ją widzieć. Gdzie staje się tłem, a nie człowiekiem.
I może mama nigdy tego nie zrozumie. Ale ja zrozumiałam jedno — jeśli dla kogoś twoje światło jest zagrożeniem, to on nie zasługuje, by patrzeć, jak świecisz.
Bo żyć dla siebie — to nie egoizm. To jedyny sposób, by przetrwać po tym, jak ktoś rozbił ci serce.