Screen freepik
Z drugiej — zmęczenie i obawa, że znowu będę musiała lawirować między oczekiwaniami innych a własnym spokojem. Mimo to postanowiłam spróbować inaczej. Normalnie, po partnersku.
Pewnego wieczoru usiedliśmy z mężem w salonie. Telewizor grał cicho, w tle leciała reklama z choinką i uśmiechniętą rodziną. Spojrzałam na niego i powiedziałam:
„Może w tym roku zaprosimy wszystkich bliskich? Twoją mamę, mojego brata z rodziną, ciocię… Dawno się nie widzieliśmy”.
Na początku skinął głową, jakby się zgadzał. Przez chwilę nawet poczułam ulgę. Ale zaraz potem zmienił ton.
„Wszystkich? Nie” — powiedział stanowczo.
Zaskoczyło mnie to.
„Jak to nie?” — zapytałam spokojnie. — „Przecież to święta”.
Odłożył pilota i spojrzał na mnie z wyraźnym zniecierpliwieniem.
„Może być moja mama” — stwierdził. — „I tyle”.
„Dlaczego tylko ona?” — dopytałam, chociaż odpowiedź zaczynała się już rysować w mojej głowie.
Westchnął ciężko, jakby rozmowa była dla niego stratą czasu.
„Bo nie zamierzam się do wszystkich uśmiechać i wszystkich karmić” — rzucił. — „To nie restauracja”.
Te słowa zawisły w powietrzu. Niby wypowiedziane mimochodem, ale uderzyły mnie mocniej, niż się spodziewałam. Przez moment nie
wiedziałam, co powiedzieć. Przecież nie chodziło o jedzenie. Nigdy nie chodziło tylko o to.
„To są też moi bliscy” — odezwałam się w końcu. — „Chciałam, żebyśmy byli razem. Jak rodzina”.
„Rodziną jest moja mama” — odpowiedział chłodno. — „Reszta to goście. A ja nie mam ochoty udawać gospodarza”.
Zrobiło mi się przykro. Przez lata to ja planowałam święta, listy zakupów, menu, sprzątanie. To ja starałam się, żeby każdy czuł się
mile widziany, nawet jeśli w środku brakowało mi sił.
Nigdy nie narzekałam. Myślałam, że to normalne, że tak trzeba. A teraz nagle usłyszałam, że uśmiech i talerz z jedzeniem to zbyt wiele.
Wstałam i podeszłam do okna. Za szybą migotały światła sąsiadów, ktoś już ubierał choinkę.
„Moja mama też by chciała przyjechać” — powiedziałam cicho. — „Nie widzieliśmy się od miesięcy”.
„Twoja mama zawsze znajdzie sobie zajęcie” — odparł. — „Po co robić zamieszanie”.
Poczułam, jak coś we mnie pęka. Nie było krzyku. Była cisza, ciężka i lepka. Zrozumiałam wtedy, że dla niego święta to obowiązek, który chce ograniczyć do minimum.
A dla mnie — coś więcej. Chwila, kiedy chciałam poczuć, że nie muszę wybierać między jedną a drugą stroną rodziny.
Przez resztę wieczoru prawie się nie odzywaliśmy. On wrócił do telewizora, jakby rozmowa się skończyła. Ja poszłam do kuchni i zaczęłam robić herbatę, chociaż wcale nie byłam spragniona.
Potrzebowałam tylko chwili, żeby zebrać myśli. W nocy długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o tym, jak łatwo przyszło mu decydować, kto jest „wystarczająco bliski”, a kto już nie.
Jak naturalne było dla niego, że jego mama jest oczywistym wyborem, a moja rodzina — problemem logistycznym.
Święta jeszcze nie nadeszły, ale ja już wiedziałam, że w tym roku coś się zmieni. Nie w menu, nie w liczbie talerzy. We mnie.
Bo pierwszy raz zrozumiałam, że jeśli sama nie zadbam o swoje granice, nikt inny tego nie zrobi. A uśmiech przy stole ma sens tylko wtedy, gdy nie jest wymuszony.
Nigdy nie planowałam mieszkać na dworcu. A właśnie tak czasem czuję się we własnym mieszkaniu…
Przez wiele lat byłam tą „rozsądną” córką. Tą, która nie sprawia problemów, która radzi sobie…
Zawsze myślałam, że najgorsze w małżeństwie są kłótnie. Krzyki, trzaskanie drzwiami, obrażone milczenie. Dopiero teraz…
Święta zawsze kojarzyły mi się z ciszą, zapachem choinki i tym szczególnym napięciem w powietrzu,…
Kiedy rozwodziliśmy się z mężem, nie było już we mnie ani łez, ani złudzeń. Wszystko…
Przez długi czas mieszkaliśmy z teściami i na początku naprawdę wierzyłam, że to tylko przejściowy…