Kiedy dowiedzieliśmy się, że nasz syn się żeni, była to prawdopodobnie najlepsza wiadomość, jaką usłyszeliśmy od lat.
Mój mąż i ja nie mogliśmy nawet ukryć łez radości – czekaliśmy tak długo, marząc o tym, kiedy w końcu spotka kogoś, z kim będzie chciał spędzić resztę życia.
Myślałam już o sukience, prezencie, restauracji, kwiatach. Zadzwoniłam nawet do mojej przyjaciółki, z którą jesteśmy razem od czasów studiów, żeby pochwalić się, że nasz Andrzej w końcu zrobił poważny krok.
Zawsze był inteligentny, powściągliwy i nie spieszył się z wyborami. A teraz – panna młoda, ślub, nowy etap w jego życiu.
Czekaliśmy na zaproszenie z tą szczególną drżącą nadzieją, którą mają tylko rodzice. Czekaliśmy, aż przyjdzie, usiądzie z nami w kuchni, tak jak to robił, gdy był dzieckiem, i powie:
„Mamo, tato, to ważny dzień i chcę, żebyście byli ze mną”. Ale zamiast tego, pewnego wieczoru zadzwonił krótki telefon.
W kilku słowach pękły nam serca. „Julia i ja zdecydowaliśmy się na kameralny ślub. Dla bardzo bliskich osób.
I… ciebie tam nie będzie. Proszę, nie bierz tego do siebie”. I jak to nie jest osobiste? Kiedy mówi ci się, że nie jesteś „tą bliską”, nie jesteś tą ważną.
Że inni są zaproszeni, a ty, który mnie wychowywałeś, chroniłeś i trzymałeś za rękę przez te wszystkie lata, zostałeś pominięty.
Nic nie powiedziałem. Po prostu trzymałam telefon przy piersi i stałam tam, dopóki nie przyszedł mój mąż. „Co się stało?” zapytał, ale mógł to stwierdzić po wyrazie mojej twarzy.
W milczeniu usiadł obok mnie i wziął mnie za rękę. Siedzieliśmy tak, jakby ktoś umarł. Być może coś w nas wtedy umarło. Zaufanie, wiara, oczekiwania. Ożenił się. Bez nas.
Widzieliśmy zdjęcie w mediach społecznościowych – piękna suknia, kwiaty, radosne uśmiechy.
Jej rodzice w centrum, wznoszący toast, śmiejący się. I ani śladu po nas. Gdybym nie wiedziała, że to mój syn, pomyślałabym, że to ślub kogoś innego. Zostaliśmy wycięci z obrazu, jak coś zbędnego. Jak pomyłka.
Potem nie rozmawialiśmy przez kilka miesięcy. Nie dlatego, że żywiliśmy urazę – po prostu nie wiedzieliśmy, jak rozmawiać. O czym.
Żyliśmy jak na pustym dworcu, z walizkami, które nigdzie się nie wybierały. Budziłam się w nocy, szłam do kuchni, zalewałam herbatę i wyglądałam przez okno.
Myślałam: gdzie popełniłam błąd? Może byłam zbyt obsesyjna? A może byłem zbyt zimny? Może Julii coś się nie spodobało? Może nie byliśmy na tym samym poziomie?
Pewnego dnia zadzwoniłem do niej tylko po to, by usłyszeć jej głos. Powiedziałem: „Andrzej, jak się masz?”. Był uprzejmy. Mówił sucho, krótko.
Julia śmiała się w tle. Powiedziałam mu, że za nim tęskniłam. Że to bolało. Że nie mogę się z tym pogodzić. Milczał przez dłuższą chwilę, po czym odpowiedział: „Mamo, nie utrudniaj. Jesteśmy dorośli, mamy prawo dokonywać własnych wyborów”. I odłożył słuchawkę.
To było jak gwóźdź do trumny. Dorośli… Wiem, że jest dorosły. Sam uczyniłem go dorosłym. Ale czy to daje ci prawo do wymazania swoich rodziców? Ludzi, którzy poświęcili dla ciebie wszystko?
Próbowałam przekonać samą siebie, że może tak będzie lepiej. Może nadejdzie czas, kiedy wszystko sobie uświadomi. Ale prawdę mówiąc, wciąż żyję z poczuciem, że zostaliśmy wyrzuceni jak stara rzecz.
On ma nowe życie. Ma nową rodzinę. A my jesteśmy cieniami przeszłości, które nie pasują do jego albumu ze zdjęciami. Mężczyzna przestał w ogóle o nim mówić.
Wymazał to imię z codziennych rozmów, jak wzdychają pogrążeni w żałobie ludzie. Tylko czasami, gdy długo milczę, kładzie mi rękę na ramieniu i mówi:
„Może tak będzie najlepiej. To oczywiście nie jest już nasz syn”. A ja nie mogę się z tym pogodzić. Nie mam innego syna.
Nie mam innego życia. Mam tylko to serce, które pewnego dnia zabije po raz ostatni i nigdy nie powie: „Mamo, przepraszam”.