Kiedy dostaliśmy domek letniskowy, pomyślałam, że nam z mężem naprawdę się poszczęściło, bo po latach wynajmowania pokoików nad jeziorem w końcu mieliśmy swoje miejsce, gdzie można usiąść na trawie, wypić poranną kawę i oddychać jakąś dziwną, spokojną wersją życia, o której wcześniej tylko marzyliśmy.
W pierwszą sobotę, kiedy tam przyjechaliśmy, nosiłam w sobie takie ciche wzruszenie, że nawet nie chciałam mówić, żeby nie zepsuć tej chwili.
Patrzyłam na płot, na stare jabłonie, na nieco pochyloną komórkę, którą mąż obiecał wyremontować, i myślałam: „To będzie nasze lato. Nasza przestrzeń. Nasze małe szczęście”.
Kiedy po dwóch tygodniach pojawiliśmy się tam znowu, coś od razu wydało mi się nie tak. Najpierw nie mogłam zrozumieć, co dokładnie się zmieniło.
Stałam chwilę, patrząc na ogródek, aż w końcu mnie olśniło: płot. Płot był przesunięty. O dobre metry, może trochę więcej. Nasz trawnik nagle stał się mniejszy, jakby ktoś nożyczkami odciął kawałek naszej świeżo zdobytej radości.
„Zobacz, Marek” — powiedziałam, czując, jak we mnie coś dziwnie drga. — „Tu przecież był płot. TUTAJ. A teraz jest tam”.
Mąż zmrużył oczy, popatrzył, westchnął, próbując zachować spokój, ale widziałam, że jemu też coś w środku ruszyło. „Może się przesunął… może ktoś poprawiał…”
„Poprawiał?” — prawie się roześmiałam, choć było to śmiechem nerwowym — „Płot nie chodzi sam”.
Chwilę staliśmy w ciszy, aż nagle zza żywopłotu wyszedł sąsiad. Ten sam, który poprzednim razem mówił nam: „Fajnie, że młodzi się sprowadzili, dawno tu nowych nie było”. Teraz miał minę jakby mnie widział pierwszy raz, jakby niczego nie przesunął, jakby te deski same znalazły się na jego korzyść.
„Dzień dobry” — powiedziałam ostrożnie. — „Czy coś się stało z naszym ogrodzeniem?”
Spojrzał na mnie, wzruszył ramionami i odpowiedział tonem, który od razu wywołał mi dreszcz na plecach:
„A co wy chcieliście? To kiedyś było nasze, dopóki mama wam tego nie oddała za darmo. My tylko wyrównaliśmy granice”.
Powietrze jakby zgęstniało. Poczułam, że coś we mnie pękło. Nie chodziło o ten metr ziemi. Chodziło o zasadę.
O to, że ktoś pozwolił sobie wejść nam na głowę, bo uznał, że ma do tego prawo. Jakby nasz spokój był mniej ważny, bo „nie jesteśmy stąd”.
„Ale przecież działka została przekazana legalnie, wszystko jest w papierach” — powiedziałam, starając się brzmieć spokojnie, choć głos drżał mi lekko. — „Granice są jasno narysowane”.
Sąsiad uniósł brwi, jakby się nudził moimi słowami.
„Wie pani… papier papierem, a tradycja tradycją. My tu mieszkamy od zawsze. A co tam parę desek”.
„Parę desek?” — powtórzyłam, patrząc, jak mój mąż sztywnieje obok mnie. — „Parę desek to jest granica naszego domu. Naszej własności”.
Chciałam, żeby zrozumiał, że nie chodzi o kłótnię, tylko o szacunek, o traktowanie nas jak ludzi, a nie jak intruzów.
Ale sąsiad tylko wzruszył ramionami, jakby mu się nie chciało prowadzić dalej rozmowy, i poszedł do siebie, zostawiając nas w dziwnym poczuciu bezsilności.
Wieczorem siedzieliśmy z Markiem na małym tarasie. Słońce zachodziło, a ja wciąż czułam to ukłucie w sercu, takie niewidzialne, ale nieprzyjemnie ostre. Widziałam, że mąż też nie może tego przetrawić, choć udawał opanowanego.
„Powinniśmy to zgłosić” — powiedział spokojnie. — „Mamy dokumenty, granice działki nie są kwestią umowną”.
Pokręciłam głową, patrząc w dół na dłonie.
„Wiem. Ale wiesz co? Mnie nawet najbardziej zabolało nie to, że przesunął płot. Tylko sposób, w jaki powiedział: ‘A co wy chcieliście…’ Jakbyśmy byli tutaj obcy, niegodni tej ziemi. Jakbyśmy dostali coś, czego nie zasługujemy mieć”.
Marek ujął moją rękę. „To jest nasze. I nikt nie będzie nam odbierał tego poczucia”.
Może to zabrzmi dziwnie, ale tego wieczoru pierwszy raz od dawna poczułam, że naprawdę jesteśmy w tym razem. Że domki, płoty, trawniki — to tylko dodatki. Najważniejsze było to, że stanęliśmy ramię w ramię, broniąc swojej przestrzeni, swojej wartości.
Następnego dnia pojechaliśmy do geodety. Potem do urzędu. Potem na działkę, gdzie z dokumentami w rękach spokojnie, ale stanowczo powiedzieliśmy sąsiadowi, że płot wraca na swoje miejsce.
Nie krzyczał, nie protestował. Popatrzył tylko chłodno, jakby się spodziewał, że odpuścimy, a tu nagle zobaczył, że wcale nie jesteśmy tacy „miękcy”, jak sobie wyobrażał. Tydzień później płot stał tam, gdzie powinien. Ani centymetra mniej.
A ja? Ja zrozumiałam jedną rzecz: czasem trzeba walczyć o swoje. Nie głośno, nie agresywnie, ale spokojnie i do końca. Bo nikt nie ma prawa zabierać ci nawet metra twojego świata, jeśli ten świat zbudowałeś z własnej nadziei i pracy.
