Wiesz, nigdy nie byłam kobietą, która siedzi bezczynnie. Całe życie spędziłam w ruchu, w troskach, w pracy. I to nie dlatego, że chciałam być „silną kobietą”.
Po prostu tak się złożyło: ktoś musiał zajmować się domem, wychowywać dzieci, płacić rachunki. Mój mąż pracował, ale główny ciężar i tak spadał na mnie.
Dlatego kiedy widzę młodą kobietę, która całe dnie spędza w domu i nawet nie próbuje zarabiać, nie mogę tego pojąć.
Kiedy mój syn się ożenił, starałam się nie wtrącać. Powiedziałam sobie: „Są młodzi, niech sami budują swoje życie”.
Ale za każdym razem, gdy do nich przychodziłam, widziałam ten sam obraz — synowa w piżamie, włosy zebrane byle jak, dziecięce zabawki rozrzucone po stole, telewizor buczy, a obiad jeszcze nie jest gotowy.
— Maria — mówię — może poszukałabyś sobie jakiejś pracy? Nawet na pół etatu. Dzieci już podrosły, chodzą do przedszkola.
Ona tylko wzruszyła ramionami:
„Mam pracę — w domu. Wychowuję dzieci”.
„Ale to nie jest na całe życie”, odpowiadam. „Jesteś młoda, ładna, mogłabyś się rozwijać”.
— Mamo — wtrącił się syn — tak postanowiliśmy. Ona jest w domu z dziećmi, a ja zarabiam.
I wtedy poczułam się jakoś nieswojo. Bo mój syn, który zawsze był odpowiedzialnym i mądrym chłopakiem, teraz mówi, że to normalne, kiedy jedna osoba wszystko ciągnie, a druga „wychowuje dzieci”.
Ja też wychowywałam! Ale też pracowałam. Po nieprzespanych nocach szłam do pracy, bo inaczej nie mielibyśmy co jeść.
A dzieci wyrosły na normalnych, a nawet wdzięcznych ludzi. Dlatego kiedy słyszę, że „wychowanie to też praca”, mam ochotę zapytać: a co wtedy robią ci, którzy mają dzieci, pracują i jeszcze wszystkich karmią?
Pewnego razu przyszłam bez uprzedzenia. Rozmawiała właśnie przez telefon z koleżanką:
„Och, jestem taka zmęczona, cały dzień z dziećmi!” – narzekała. „Dobrze, że Adam kupi wieczorem coś gotowego, bo nie zdążyłam przygotować obiadu”.
Stałam w korytarzu i patrzyłam na nią. Dzieci bawiły się tabletami, w zlewie stały naczynia z poprzedniego wieczoru, a na podłodze leżały rozrzucone ciastka. Pomyślałam: „Czym jesteś zmęczona, moje dziecko?”
Wieczorem zadzwoniłam do syna. Mówiłam spokojnie, ale w środku wrzało.
— Synu — zaczęłam — nie zauważyłeś, że twoja żona nic nie robi w domu?
— Mamo — odpowiedział spokojnym tonem — proszę, nie wtrącaj się. Jest dobrą mamą i wspaniałą żoną.
„Ale ty cały dzień jesteś w pracy, a w domu panuje bałagan!”
„To jej styl życia, mamo. Uzgodniliśmy, że nie będzie pracować. Dzieci potrzebują jej uwagi”.
Zamilkłam. Jego słowa uderzyły mnie mocniej, niż mogłam sobie wyobrazić. Mój syn, który dorastał na moich przykładach — gdzie kobieta wszystko robi sama, nie narzeka, nie jest leniwa — teraz broni lenistwa.
A potem długo nie mogłam zasnąć. Myślałam, że może po prostu jestem stara i nie rozumiem nowych czasów. Może teraz tak się przyjmuje — siedzieć w domu, „dbać o siebie”, zamiast pracować.
Ale serce tego nie akceptuje. Bo praca, nawet najprostsza, czyni człowieka godnym. A bezczynność — wręcz przeciwnie.
Kiedy ponownie widziałam, jak mój syn pracuje, aby zarobić, a ona w międzyczasie publikuje w mediach społecznościowych zdjęcia z podpisem „Dzień dla siebie”, chciałam krzyknąć:
„Czy naprawdę nie widzisz, synu, jak cię wykorzystują?”
Jednak milczę. Ponieważ wiem, że każde słowo przeciwko niej odbierze jako atak.
Dlatego milczę, połykam obrazę i tylko proszę Boga, aby mój syn kiedyś sam zrozumiał, że prawdziwa rodzina to taka, w której oboje się starają, a nie taka, w której jeden pracuje, a drugi tylko „męczy się codziennością”.
I wiecie, nie czuję złości. Po prostu zmęczyło mnie obserwowanie, jak młodzi ludzie mylą miłość z wygodą.
Bo prawdziwa miłość to nie tylko słowa o dzieciach i domowym zaciszu. To praca. Wspólna. W przeciwnym razie wszystko, co się buduje, kiedyś się zawali.