Wstawałam wcześniej niż zwykle, zakładałam kurtkę i szłam do syna i synowej, bo wiedziałam, że rano mają zawsze największy chaos: dzieci płaczą, jeden nie chce zjeść śniadania, drugi nie może znaleźć zeszytu, pies szczeka przy drzwiach, a synowa biega z kuchni do łazienki.
Wchodziłam, uśmiechałam się i mówiłam cicho: „Jestem, spokojnie”. I wszystko jakoś wracało do porządku.
Nigdy nie narzekałam. Naprawdę. Robiłam to z serca, bo wiem, jak wygląda życie młodych rodzin, jak trudno połączyć pracę, dom i dzieci.
Byłam przekonana, że robię coś dobrego, że odciążam ich, że moja pomoc naprawdę ma znaczenie. Czasem synowa przytulała mnie i szepnęła: „Dobrze, że jesteś”.
Syn dziękował, kiedy wychodziłam wieczorem. A ja wracałam do siebie zmęczona, ale szczęśliwa, że nie siedzę sama między czterema ścianami.
Z czasem jednak to, co było drobną pomocą, stało się obowiązkiem. Nikt już nie pytał, czy mogę przyjść – wszyscy po prostu zakładali, że będę.
W soboty też. W święta również. A jeśli zdarzyło mi się powiedzieć: „Dziś chyba zostanę w domu, źle spałam”, słyszałam natychmiast:
„Ale mamo, my mamy plany, miałaś być z dziećmi”. I szłam. Nie dlatego, że musiałam, ale dlatego, że czułam się winna. Jakby świat się zawalił, jeśli chociaż raz odmówię.
Pewnego dnia obudziłam się wyjątkowo zmęczona. Złapałam się na tym, że od dawna nie byłam u fryzjera, że moje sukienki wiszą nietknięte, że zapomniałam, jak wygląda spacer bez wózka i torby z zabawkami.
W kuchni siedziałam nad kubkiem herbaty i pomyślałam: A może dziś zrobię coś dla siebie? Po tylu miesiącach opieki, bieganiny, gotowania, prania ich dziecięcych ubranek… miałam ochotę po prostu odpocząć.
Zadzwoniłam więc do syna i powiedziałam spokojnym głosem: „Dziś chciałabym zrobić sobie wolne. Pójdę na spacer, może zajdę do kina”.
Po drugiej stronie zapadła chwila ciszy. Potem odezwała się synowa, bo akurat stała obok: „Ale jak to wolne? My mamy dziś zakupy, potem lekarza. A dzieci kto przypilnuje?”
Powiedziałam, że tym razem nie dam rady. Że czuję, jakby moje siły gdzieś uciekły. I że każdy potrzebuje czasem chwili dla siebie.
Synowa nabrała powietrza i wypaliła z wyrzutem: „Myślałam, że rodzina powinna sobie pomagać. Wiesz, czasem mam wrażenie, że jesteś samolubna. Kiedy my naprawdę czegoś potrzebujemy, ty akurat chcesz odpocząć”.
Poczułam, jakby ktoś wylał na mnie kubeł lodowatej wody. Ja… samolubna? Ja, która latałam do nich przy najmniejszym telefonie?
Ja, która potrafiłam odwołać wizytę u lekarza, bo synowa musiała wyjść i nie miała z kim zostawić dzieci? Ja, która czasem nawet nie jadłam śniadania, by zdążyć zrobić im obiad przed ich powrotem?
Wróciłam do kuchennego stołu i usiadłam ciężko, jakby nagle zrobiło mi się dwadzieścia lat więcej. „Może ma rację” — pomyślałam przez chwilę, czując jak serce ściska mi jakiś dziwny wstyd.
Ale potem dotarło do mnie, że to nie ja zmieniłam się w kogoś innego, lecz oni zaczęli traktować mnie jak część wyposażenia domu — zawsze działającą, zawsze dostępną, zawsze gotową.
Wieczorem przyszedł syn. Bez dzieci, bez synowej. Usiadł naprzeciwko mnie, a jego spojrzenie było pełne napięcia. „Słyszałem, co powiedziałaś rano. Nie możesz tak nagle przestawać pomagać. My naprawdę na ciebie liczymy”.
Zerknęłam na niego i odpowiedziałam cicho: „Synku, ja pomagam, bo chcę. Nie dlatego, że muszę. Ale ja też jestem człowiekiem. Mam swoje potrzeby, swoje zmęczenia.
Nie jestem młoda, choć wciąż próbuję udawać, że mogę wszystko. A kiedy wasza rodzina oczekuje, że będę codziennie, o każdej porze… zaczyna mnie boleć serce, nawet jeśli z zewnątrz się uśmiecham”.
Syn spuścił wzrok. „Nie wiedziałem, że aż tak cię to obciąża” — mruknął cicho.
„Bo nie pytaliście” — odpowiedziałam.
Następnego dnia nie poszłam do nich. Wyszłam na spacer, kupiłam sobie kwiaty i kawę. I wie pan co? Poczułam, że życie jeszcze gdzieś we mnie drzemie, tylko musiałam dać mu trochę miejsca. Wieczorem zadzwonił mój wnuk i zapytał: „Babciu, czemu dzisiaj nie przyszłaś?”
Uśmiechnęłam się do słuchawki i powiedziałam: „Bo dziś miałam dzień dla siebie. Ale jutro albo pojutrze znów się zobaczymy”.
Nie chcę przestać pomagać. Chcę tylko, by ktoś zauważył, że ja też mam prawo do odpoczynku. Że nie jestem maszyną. Że pomoc to dar, a nie obowiązek. Że czasem zwykłe „dziękuję” potrafi uleczyć zmęczoną duszę.
I choć wciąż boli mnie to słowo — „samolubna” — to wiem jedno: kobieta, która całe życie dawała innym, ma prawo w końcu dać coś sobie.
Nie mogłam uwierzyć własnym uszom, gdy zadzwoniła do mnie córka. Jej głos brzmiał radośnie, podekscytowanie…
Myślałam, że urodziny męża będą po prostu kolejną rodzinną okazją, żeby się spotkać, posiedzieć razem,…
Od samego początku wiedziałam, że wchodzę w niełatwy układ. Nie dlatego, że mój mąż był…
Nigdy nie uważałam się za zazdrosną kobietę. Zawsze powtarzałam sobie, że zaufanie to fundament małżeństwa,…
Nigdy nie myślałem o tym, kto dostanie mieszkanie moich rodziców. Przez długie lata nawet nie…
Nigdy nie planowałam mieszkać na dworcu. A właśnie tak czasem czuję się we własnym mieszkaniu…