Nigdy nie sądziłam, że zwykła rozmowa na klatce schodowej może sprawić, że człowiek zacznie planować swoje wyjścia z domu co do minuty.
A jednak tak właśnie się stało. Po tamtym dniu robiłam wszystko, żeby nie spotkać sąsiada. Wychodziłam wcześniej, wracałam później, słuchałam kroków na schodach, zanim przekręciłam klucz w zamku.
I za każdym razem serce biło mi szybciej, jakbym miała coś na sumieniu, choć to nie ja powinnam się wstydzić.
Zaczęło się niewinnie. Wracałam z pracy zmęczona, z torbą pełną zakupów, kiedy on wyszedł ze swojego mieszkania. Uśmiechnął się, zbyt pewnie jak na mój gust.
— Znowu sama? — zapytał, opierając się o poręcz.

— A co, to coś dziwnego? — odpowiedziałam, próbując go minąć.
Zamiast zrobić krok w bok, stanął jeszcze bliżej.
— Taka ładna kobieta nie powinna być sama — rzucił tonem, który od razu mnie zirytował.
— Proszę mnie przepuścić — powiedziałam chłodno.
Zaśmiał się.
— Nie trzeba się od razu obrażać. To był komplement.
Poczułam, jak w środku wszystko mi się napina.
— Komplement to coś, o co się prosi. Albo coś, co się przyjmuje z uśmiechem. To, co pan robi, to zwykła nachalność.
Jego twarz stężała.
— Oj, Anno, jaka pani delikatna. Teraz już nic nie można powiedzieć?
— Można — odpowiedziałam. — Ale trzeba wiedzieć kiedy i do kogo.
Odwróciłam się i weszłam do mieszkania, zamykając drzwi szybciej, niż planowałam. Ręce mi drżały.
Przez ścianę jeszcze przez chwilę słyszałam jego kroki. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że w miejscu, które nazywam domem, przestałam czuć się bezpiecznie.
Od tamtej pory zaczęłam go unikać. Jeśli słyszałam, że ktoś wychodzi z jego mieszkania, czekałam. Jeśli widziałam go z daleka, skręcałam w inną stronę. Sama się z siebie śmiałam — dorosła kobieta, a zachowuje się jak nastolatka. Ale strach nie pyta o rozsądek.
— Przesadzasz — mówiła mi koleżanka przez telefon. — Może chciał być miły.
— Może — odpowiadałam. — Ale ja tego nie chcę.
Minął tydzień. Potem drugi. Już zaczęłam wierzyć, że temat się skończył, że on zrozumiał albo po prostu znalazł sobie inną osobę do
rozmów na klatce schodowej. I wtedy, w sobotnie popołudnie, kiedy siedziałam w dresie z kubkiem herbaty i książką, rozległo się
pukanie do drzwi.
Zamarłam.
Spojrzałam przez judasza. To był on.
Serce podeszło mi do gardła. Przez chwilę udawałam, że mnie nie ma. Ale pukanie powtórzyło się, tym razem pewniejsze.
— Anno, wiem, że pani jest — odezwał się spokojnie. — Proszę się nie bać. Chciałbym tylko porozmawiać.
„Tylko porozmawiać” — pomyślałam gorzko. Ile razy już to słyszałam w życiu?
Otworzyłam drzwi na łańcuch. Stał tam z pudełkiem cukierków i bukietem kwiatów. Przez moment zabrakło mi słów.
— Co to ma znaczyć? — zapytałam.
— Chciałem przeprosić — powiedział, spuszczając wzrok. — Zachowałem się nie w porządku. Nie powinienem był tak do pani mówić.
Milczałam.
— Nie chcę, żebyśmy mieszkali obok siebie jak wrogowie — dodał. — To tylko gest. Nic więcej.
Spojrzałam na kwiaty. Na cukierki. Na niego.
— Myśli pan, że kwiatami da się załatwić brak szacunku?
Podniósł wzrok.
— Myślę, że czasem ludzie nie zdają sobie sprawy, że przekraczają granice. Ja… przekroczyłem.
Odetchnęłam głęboko.
— Wie pan, co było w tym najgorsze? — zapytałam. — Nie to, co pan powiedział. Tylko to, że poczułam się winna, że nie chcę tego
słuchać.
Przytaknął powoli.
— Ma pani rację. I przepraszam.
Zdjęłam łańcuch i otworzyłam drzwi szerzej, ale nie zaprosiłam go do środka.
— Proszę zostawić to sobie — powiedziałam, wskazując na cukierki. — Kwiaty może pan postawić tutaj. Ale chcę, żebyśmy się dobrze
zrozumieli.
— Słucham — odpowiedział.
— Nie szukam znajomości. Nie potrzebuję rozmów ani komentarzy. Chcę tylko spokoju. Czy to jasne?
— Jasne — powiedział cicho. — Obiecuję.
Kiedy odszedł, zamknęłam drzwi i oparłam się o nie plecami. Kwiaty stały na wycieraczce. Piękne, świeże, zupełnie nie na miejscu.
Wzięłam je do ręki i przez chwilę się wahałam. W końcu wstawiłam je do wazonu. Nie dlatego, że mi imponował. Tylko dlatego, że nie
chciałam, żeby to jedno zdarzenie odebrało mi radość z drobnych rzeczy.
Wieczorem zadzwoniła do mnie mama.
— Co u ciebie? — zapytała.
— Spokojniej — odpowiedziałam po chwili. — Nauczyłam się dziś czegoś ważnego.
— Czego?
— Że mam prawo mówić „nie” i nie tłumaczyć się z tego.
Spojrzałam na kwiaty stojące na stole. Nie były symbolem przeprosin. Były przypomnieniem, że granice nie są czymś, co się komuś daje
— tylko czymś, czego się pilnuje.
I że czasem jedna nieprzyjemna rozmowa wystarczy, żeby człowiek zrozumiał, jak bardzo musi zacząć
chronić samego siebie.