Nigdy nie myślałam, że będę jedną z tych matek, które dowiadują się o ślubie własnego dziecka z drugiej ręki. Zawsze wydawało mi się, że jeśli coś w życiu zrobiłam dobrze, to właśnie bycie matką. Może aż za dobrze.
O córkę dbałam od pierwszego dnia. Sama ją wychowałam. Jej ojciec zniknął wcześnie — najpierw emocjonalnie, potem fizycznie.
Zostałyśmy same. Ja, ona i to ciche postanowienie, które nosiłam w sobie latami: że zrobię wszystko, żeby jej niczego nie brakowało.
Pracowałam więcej niż trzeba. Odmawiałam sobie rzeczy, które dla innych były normalne. Nowe buty? Poczekają. Wakacje? Może kiedyś.
Liczyło się tylko jedno — żeby ona miała lepiej.

— Mamo, naprawdę nie musisz — mówiła czasem, gdy kupowałam jej coś droższego.
— Muszę — odpowiadałam. — Po to jestem.
I wierzyłam w to. Wierzyłam, że taka miłość zawsze wraca.
Kiedy poznała swojego przyszłego męża, ucieszyłam się. Był grzeczny, poukładany, z dobrą pracą. Mówiłam koleżankom: „Oddaję ją w dobre ręce”.
Już wtedy powinnam była zauważyć, że coraz rzadziej dzwoni. Że rozmowy są krótsze. Że o wielu rzeczach dowiaduję się po fakcie.
— Wszystko w porządku? — pytałam.
— Tak, mamo, po prostu dużo się dzieje — odpowiadała szybko.
Kiedy powiedziała, że planują ślub, popłakałam się ze wzruszenia.
— Cokolwiek będziecie potrzebować, pomogę — powiedziałam bez zastanowienia.
I pomogłam. Dałam sporą sumę pieniędzy. Taką, którą odkładałam latami. Bez umowy, bez pokwitowania. Matka nie daje pożyczki — matka
daje serce.
— Dziękuję, mamo — powiedziała wtedy. — Naprawdę nam pomogłaś.
Byłam szczęśliwa. Myślałam, że jestem częścią tego wszystkiego.
Pierwszy niepokój poczułam, gdy miesiące mijały, a ja nie słyszałam nic o dacie ślubu. Potem o miejscu. Potem o gościach.
— A kiedy planujecie ceremonię? — zapytałam ostrożnie.
— Jeszcze ustalamy — odpowiedziała wymijająco.
Aż pewnego dnia spotkałam sąsiadkę.
— Słyszałam, że twoja córka wychodzi za mąż — powiedziała z uśmiechem. — Gratulacje.
Zamarłam.
— Skąd…?
— No przecież wszyscy już wiedzą. W przyszłym tygodniu.
Pamiętam, jak wróciłam do domu. Jak usiadłam na krześle w kuchni i długo patrzyłam w jeden punkt. Wzięłam telefon do ręki, ale nie
mogłam zadzwonić. Bałam się odpowiedzi.
Odezwała się sama wieczorem.
— Mamo, chciałam ci coś powiedzieć…
— Wiem — przerwałam. — Wiem, że bierzesz ślub. Gratuluję.
Zapadła cisza.
— To… skomplikowane — zaczęła.
— A ja? — zapytałam cicho. — Ja też jestem skomplikowana?
— Mamo, nie rób sceny.
— Nie robię sceny. Pytam tylko, dlaczego nawet mnie nie zaprosiłaś.
Westchnęła ciężko.
— Bo to mała uroczystość. Tylko najbliżsi.
— A ja kim jestem? — głos mi się załamał.
Nie odpowiedziała od razu.
— Wiesz… ty zawsze wszystko kontrolowałaś. Zawsze byłaś obok. Chcę mieć swój dzień. Bez presji.
Te słowa bolały bardziej niż brak zaproszenia.
— Presji? — powtórzyłam. — Oddałam ci całe życie.
— Właśnie — odpowiedziała cicho.
Po rozmowie długo płakałam. Czułam się jak ktoś, kto przez lata budował dom, a teraz nie wolno mu nawet wejść do środka.
Koleżanka, której się zwierzyłam, powiedziała coś, co nie daje mi spokoju do dziś.
— Może dlatego, że za bardzo się troszczyłaś — powiedziała. — Dla niej zawsze byłaś za blisko. Nie matką, tylko cieniem.
Chciałam zaprzeczyć. Ale w głębi duszy wiedziałam, że coś w tym jest.
Zawsze wiedziałam lepiej. Zawsze ostrzegałam. Zawsze byłam „na wszelki wypadek”. A ona… ona chciała w końcu oddychać sama.
W dniu jej ślubu wstałam wcześnie. Ubrałam się odruchowo, jakby jednak miała po mnie przyjechać. Potem zdjęłam sukienkę i usiadłam
przy oknie.
Telefon milczał.
Wieczorem przyszła wiadomość: zdjęcie. Ona w białej sukni. Uśmiechnięta. Szczęśliwa.
„Wszystko poszło pięknie” — napisała.
Odpisałam tylko: „Cieszę się”.
I naprawdę się cieszyłam. Ale gdzieś obok tej radości był żal. Ogromny. Cichy. Taki, który zostaje na długo.
Dziś uczę się czegoś nowego. Że miłość to nie tylko dawanie. Że troska może czasem dusić. I że nawet najlepsze intencje nie
gwarantują miejsca przy stole.
Nadal ją kocham. Nadal pomogłabym jej bez wahania. Ale już wiem, że bycie matką nie chroni przed samotnością.
I czasem myślę: może nie chodziło o pieniądze. Może zapłaciłam cenę za to, że przez całe życie byłam zawsze o krok za blisko.