Początkowo wszystko było ustalone. Termin, miejsce, nawet drobne szczegóły, o które zwykle się kłóciliśmy — kto wybiera hotel, kto sprawdza pogodę, kto pakuje apteczkę.
Mieliśmy jechać razem, pierwszy raz od dawna bez pośpiechu, bez telefonów, bez „może innym razem”.
Mówiłam sobie, że to będzie nasz mały reset, dowód na to, że jeszcze potrafimy być „my”, a nie tylko obowiązki i zmęczenie.
I wtedy zadzwoniła mama.
— Córeczko, coś mi się kręci w głowie… — powiedziała cicho, jakby przepraszała, że w ogóle dzwoni.
Już po tym tonie wiedziałam, że nie chodzi o jeden dzień ani o wizytę u lekarza. Wieś, stary dom, schody, których nigdy nie chciała wymienić, bo „jeszcze daje radę”. A jednak przestała dawać. Spakowałam się w pośpiechu, bez listy, bez planu.
— To tylko na chwilę — powiedziałam do Roberta, stojąc w drzwiach.
— Jasne — odpowiedział. — Jakoś to ogarniemy.
„Jakoś” okazało się miesiącem. Miesiącem gotowania, podawania leków, nocnych pobudek i udawania, że to nic takiego. Mama przepraszała
codziennie.
— Zmarnowałam wam urlop — powtarzała.
— Przestań — mówiłam. — Urlop poczeka.
Nie wiedziałam wtedy, że poczeka tylko dla mnie.
Na wsi czas płynie inaczej. Dni są długie, noce ciche, a człowiek ma za dużo czasu na myślenie. Dzwoniłam do Roberta wieczorami.
Pytałam, co u niego, czy jest zmęczony, czy coś jadł. Odpowiadał krótko.
— W porządku.
— Normalnie.
— Damy radę.
Coraz rzadziej pytał o mnie. Coraz częściej rozmowy kończyły się szybkim „muszę już kończyć”.
Kiedy w końcu wróciłam, byłam wykończona. Fizycznie i psychicznie. Marzyłam tylko o tym, żeby usiąść na własnej kanapie i przez
chwilę nic nie robić. W domu było cicho. Za cicho.
— Robert? — zawołałam.
Siedział w kuchni, przeglądał coś w telefonie. Nawet nie wstał.
— Wróciłaś — powiedział, jakby to była informacja z kalendarza.
Usiadłam naprzeciwko niego.
— Mama już lepiej. Lekarz mówi, że najgorsze minęło.
Skinął głową.
— To dobrze.
Czekałam. Na pytanie, na ulgę w jego głosie, na cokolwiek, co zabrzmiałoby jak troska. Zamiast tego odłożył telefon.
— Musimy pogadać.
Zamarłam.
— Coś się stało?
Westchnął ciężko, teatralnie.
— Wiesz… teraz moja kolej na odpoczynek. Jadę na tydzień w góry.
Poczułam, jakby ktoś wylał mi na głowę zimną wodę.
— Jak to… teraz? — zapytałam. — Przecież mieliśmy jechać razem.
Wzruszył ramionami.
— No właśnie. Nie pojechaliśmy. Ty byłaś u mamy. Ja też jestem zmęczony.
— Robert — powiedziałam powoli — ja byłam u mamy, bo wymagała opieki. To nie był urlop.
— Nie przesadzaj — odpowiedział. — Zmiana otoczenia też potrafi być wypoczynkiem.
Spojrzałam na niego i nagle zobaczyłam obcego człowieka.
— Czy ty w ogóle słyszysz, co mówisz?
— Słyszę — odparł. — I mówię jasno. Potrzebuję tygodnia dla siebie.
— A ja? — zapytałam ciszej. — Ja czego potrzebuję?
Uśmiechnął się krzywo.
— Ty jesteś silna. Zawsze sobie radzisz.
To zdanie uderzyło mnie najmocniej. „Zawsze sobie radzisz” — jakby to była zaleta, a nie wyrok. Jakby moja siła była wymówką, żeby
mnie omijać, kiedy jest trudno.
— Czyli co? — zapytałam. — Ty jedziesz w góry, a ja mam… wrócić do normalności?
— Dokładnie — powiedział. — Dom, praca, codzienność. Przecież to znasz.
Wstałam. Ręce mi drżały.
— Wiesz, co ja znam najlepiej? — zapytałam. — To, że kiedy ktoś potrzebuje pomocy, ja zawsze jestem. A kiedy ja jej potrzebuję,
słyszę, że ktoś „ma prawo do odpoczynku”.
Nie odpowiedział od razu.
— Nie rób dramatu — powiedział w końcu. — To tylko tydzień.
— Właśnie — odpowiedziałam. — Tylko tydzień. A wystarczył, żebym zobaczyła, gdzie jestem w twoim życiu.
Następnego dnia pakował plecak. Spokojnie, bez pośpiechu. Ja siedziałam na łóżku i patrzyłam, jak składa ubrania.
— Zrobisz mi kanapki na drogę? — zapytał.
Zaśmiałam się krótko.
— Zrób sobie sam. Ja już się wystarczająco nagotowałam. I na wsi, i w tym małżeństwie.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Co ty znowu…
— Nic — przerwałam mu. — Jedź. Odpocznij. Tylko nie zdziw się, jeśli po powrocie coś będzie inne.
— Grozisz mi? — zapytał.
— Nie — odpowiedziałam. — Uprzedzam.
Kiedy wyjechał, w domu znów było cicho. Ale to nie była ta sama cisza co wcześniej. Ta była… klarowna. Usiadłam z herbatą przy oknie
i po raz pierwszy od dawna pomyślałam nie o tym, co trzeba zrobić, tylko o tym, czego ja chcę.
Może też chcę pojechać w góry. Może chcę odpocząć bez poczucia winy. A może chcę przestać być tą, która zawsze „rozumie”.
Tydzień to niby niewiele. Ale czasem wystarczy, żeby zobaczyć, że w cudzym planie na odpoczynek nie ma dla ciebie miejsca.
I wtedy trzeba zdecydować, czy dalej będziesz odkładać siebie „na później”, czy w końcu zaplanujesz coś tylko dla siebie — nawet jeśli oznacza to zupełnie inną drogę niż ta, którą obiecywaliście sobie na początku.
