Kiedy dowiedziałam się, że mój mąż ma kochankę, nie rozpłakałam się. Nie było histerii, nie było krzyku ani rzucania talerzami.
Usiadłam na brzegu łóżka i pomyślałam tylko jedno: wreszcie. Jakby ktoś zdjął ze mnie ciężki płaszcz, który nosiłam latami, bo „tak trzeba”.
— To prawda? — zapytałam później spokojnie, gdy wszedł do kuchni.
Spojrzał na mnie jak na kogoś obcego.
— Skąd wiesz?
Nie zaprzeczył. I wtedy naprawdę się uśmiechnęłam.
— Cieszę się — powiedziałam. — Naprawdę. Ten książę w końcu znalazł sobie nową służącą.
Zamarł.
— Zwariowałaś?
Może. Ale po pięciu latach życia w trybie oszczędzania na wszystkim, oprócz jego wygody, człowiek zaczyna inaczej patrzeć na rzeczywistość.
Przez pięć lat nie byliśmy ani razu w restauracji. Za drogo. Kino? Bez sensu, przecież mamy telewizor. Wakacje? Może kiedyś. Zawsze
było „kiedyś”, które nigdy nie nadchodziło. Za to zawsze było „zrób”, „ugotuj”, „po co kupować, lepiej sama”.
— Kobieta powinna umieć gotować — mówił. — To nic trudnego.
I gotowałam. Codziennie. Nawet gdy wracałam zmęczona z pracy. Nawet gdy bolały mnie plecy. Nawet gdy marzyłam, żeby ktoś zaprosił
mnie choć raz na kolację, żebym mogła założyć sukienkę, a nie fartuch.
— Może pójdziemy gdzieś dziś? — zapytałam kiedyś ostrożnie.
— Po co? — wzruszył ramionami. — Zupa w domu lepsza.
Zupa. Zawsze ta sama. Jak moje życie.
Z czasem przestałam pytać. Przestałam proponować. Przestałam marzyć. Byłam funkcją: żona, kucharka, księgowa domowa, ta, która pilnuje rachunków i nie narzeka. On był zmęczony. Zawsze zmęczony. Zawsze mu się należało.
Aż pewnego dnia zobaczyłam wiadomość. Krótką. Czułą. Nie do mnie.
Nie było w niej nic wyjątkowego. Żadnych wielkich słów. Ot, pytanie, czy zjadła obiad i czy nie jest zmęczona. I wtedy dotarło do
mnie coś strasznego: on potrafił być uważny. Tylko nie wobec mnie.
— Kim ona jest? — zapytałam.
— To nic poważnego — odpowiedział szybko. — Przesadzasz.
Zaśmiałam się.
— Oczywiście. Bo ja przez pięć lat przesadzałam z gotowaniem, oszczędzaniem i udawaniem, że wszystko jest w porządku.
Patrzył na mnie z irytacją.
— Zawsze dramatyzujesz.
A ja nagle zobaczyłam siebie sprzed lat. Dziewczynę, która lubiła śmiać się głośno, chodzić do kawiarni, zamawiać deser bez liczenia
kalorii i pieniędzy. Dziewczynę, która wierzyła, że miłość to coś więcej niż wspólne rachunki.
— Wiesz — powiedziałam spokojnie — ona będzie miała ciężko.
— Co masz na myśli? — zapytał.
— Teraz ty będziesz jej mówił, że restauracje są za drogie, że lepiej ugotować w domu, że ona „powinna”. Teraz ona będzie się starać.
Wybuchł.
— Jesteś złośliwa!
— Nie — odpowiedziałam. — Jestem wolna.
Tego samego dnia poszłam do restauracji. Sama. Usiadłam przy stoliku przy oknie. Zamówiłam danie, którego nazwy nawet dobrze nie znałam, i kieliszek wina. Nikt mnie nie pytał, czy to potrzebne. Nikt nie krzywił się na cenę.
Kelner zapytał:
— Wszystko w porządku?
— Tak — powiedziałam. — Pierwszy raz od dawna.
Gdy wróciłam do domu, mąż siedział w kuchni.
— I co teraz? — zapytał.
— Teraz? — powtórzyłam. — Teraz ty sobie gotuj. Albo niech ona ci gotuje.
— Nie możesz tak po prostu odejść — powiedział.
— Mogę — odpowiedziałam. — Ty już odszedłeś dawno. Tylko zapomniałeś mi powiedzieć.
Spakowałam kilka rzeczy. Nie wszystko. Reszta przestała być ważna. Ważne było to uczucie w klatce piersiowej — lekkość pomieszana ze
strachem. Ale to był dobry strach. Taki, który mówi, że coś się zaczyna, a nie kończy.
Dziś czasem myślę o niej. O tej kobiecie, która pewnie teraz gotuje dla niego kolacje, słucha, że jest „za droga”, „za wymagająca”, „za mało oszczędna”. Może jeszcze się stara. Może jeszcze wierzy.
A ja? Ja chodzę do restauracji. Czasem sama, czasem z ludźmi, którzy nie liczą mojej wartości w talerzach zupy.
I wiem jedno: zdrada bolała. Ale jeszcze bardziej bolałoby zostać i dalej być czyjąś służącą w imię miłości, która istniała tylko w teorii.
