Święta zawsze kojarzyły mi się z ciszą, zapachem choinki i tym szczególnym napięciem w powietrzu, kiedy wszyscy próbują być lepsi, niż są na co dzień.
Nawet jeśli na co dzień nie potrafimy ze sobą rozmawiać, w Boże Narodzenie siadamy przy jednym stole i udajemy, że jesteśmy rodziną. Tak było u mnie przez lata. Aż do tego roku.
Z mężem jesteśmy razem od trzynastu lat. Nie była to bajka, ale też nie tragedia. Zwykłe życie: praca, kredyt, zakupy, sprzątanie, czasem wspólny film, częściej milczenie.
Z jego rodziną nigdy nie było mi po drodze, choć bardzo się starałam. Jego mama od początku dawała mi do zrozumienia, że nie jestem tą, jaką sobie wymarzyła dla syna.
Za cicha, za mało zaradna, za bardzo „z innego domu”. Ale uczyłam się to znosić, bo wierzyłam, że małżeństwo polega też na kompromisach.

Moja mama była zupełnie inna. Skromna, spokojna, zawsze wdzięczna za wszystko. Nigdy się nie narzucała, nigdy nie krytykowała, zawsze pytała, czy może przyjechać.
Po śmierci taty została sama i święta były dla niej jedynym momentem w roku, kiedy naprawdę czuła, że ma rodzinę.
Dlatego od początku listopada zaczęłam myśleć o Bożym Narodzeniu. Planowałam potrawy, listę zakupów, porządki. Wiedziałam, że będzie trudno, ale chciałam, żeby było normalnie. Żeby przy stole siedzieli wszyscy — jego rodzina i moja mama. Tak jak zawsze.
Któregoś wieczoru, zupełnie mimochodem, mąż powiedział, że na święta przyjedzie jego mama, siostra z mężem i dwójką dzieci, a także wujek z ciotką. Powiedział to tak, jakby informował mnie o pogodzie.
Zapytałam wtedy spokojnie:
– A moja mama?
Spojrzał na mnie, jakbym zapytała o coś niedorzecznego. Przez chwilę milczał, po czym odpowiedział:
– Po co? Przecież i tak nie ma tu nic do roboty.
Pomyślałam, że źle usłyszałam. Że to jakieś nieporozumienie. Że zaraz się poprawi. Ale on tylko wzruszył ramionami i dodał:
– Twojej mamy tu nie potrzebuję.
Te słowa zawisły w powietrzu. Nie było w nich krzyku, nie było emocji. Wypowiedział je spokojnie, niemal obojętnie. Jakby mówił o dodatkowym krześle, a nie o mojej matce.
Poczułam, jak coś we mnie pęka. Nie od razu. Najpierw przyszło niedowierzanie, potem wstyd, a na końcu gniew. Zapytałam, dlaczego
jego mama może przyjechać, a moja nie.
Odpowiedział, że jego mama „pomaga”, że „zawsze coś robi”, że „jest u siebie”. A moja? Moja
według niego tylko siedzi cicho i przeszkadza.
Próbowałam tłumaczyć, że to tylko kilka dni, że mama czeka na te święta cały rok, że nie ma nikogo poza mną. Wtedy powiedział coś, czego nie zapomnę nigdy:
– To nie jest mój problem.
Od tamtej rozmowy w domu zapanowała dziwna cisza. Mąż zachowywał się, jakby nic się nie stało. Dzwonił do swojej mamy, ustalał szczegóły, pytał, co ugotować, gdzie położyć dodatkowe łóżka.
Ja chodziłam po mieszkaniu jak cień i próbowałam zrozumieć, kiedy tak naprawdę przestałam się liczyć.
Najtrudniejsza była rozmowa z mamą. Zadzwoniłam do niej kilka dni później. Zapytała, o której ma przyjechać, czy coś przywieźć.
Zamilkłam na dłuższą chwilę. W końcu powiedziałam, że w tym roku święta będą u nas trochę inaczej. Nie zapytała dlaczego. Tylko cicho odpowiedziała:
– Rozumiem.
Ale ja wiedziałam, że nie rozumie. Że po prostu nie chce być ciężarem.
W Wigilię od rana w domu było głośno. Jego rodzina przyjechała wcześnie. Dzieci biegały, ktoś się śmiał, ktoś narzekał na brak miejsca. Jego mama weszła do kuchni i od razu zaczęła przestawiać garnki. Powiedziała, że barszcz za rzadki, że pierogi mogłyby być lepsze. Mąż przytakiwał, jak zawsze.
W pewnym momencie usiadłam na chwilę w pokoju i spojrzałam na telefon. Miałam wiadomość od mamy: „Wesołych Świąt, kochanie. Jestem z tobą myślami”.
Wtedy zrozumiałam, że to nie są moje święta. Że siedzę przy stole, przy którym nie ma dla mnie miejsca. Że przez lata próbowałam dopasować się do cudzej rodziny, a moja została gdzieś na marginesie.
Wieczorem, kiedy wszyscy składali sobie życzenia, mąż uśmiechał się szeroko. Ktoś powiedział, że mamy piękne święta, że widać, jak dobrze nam się żyje. Spojrzałam na niego i pomyślałam, że on naprawdę w to wierzy.
Po kolacji wyszłam na chwilę na balkon. Było zimno i cicho. Pomyślałam o mamie, siedzącej samej przy stole. I wtedy podjęłam decyzję, której nie planowałam, ale która dojrzewała we mnie od dawna.
Po świętach spakowałam swoje rzeczy. Nie było awantury, nie było łez. Mąż zapytał tylko, dokąd idę. Odpowiedziałam spokojnie:
– Tam, gdzie jestem potrzebna.
Nie próbował mnie zatrzymać. Może naprawdę nawet tego nie zauważył.