Mój mąż od dawna patrzył krzywo na drobne rzeczy, które robiłam dla siebie. Nie chodziło o wielkie wydatki ani luksusy.
Raz w miesiącu manicure, czasem kawa z koleżanką w małej kawiarni niedaleko domu.
Dla mnie to był oddech, chwila, w której przypominałam sobie, że oprócz bycia żoną i matką jestem też kobietą. Dla niego były to pieniądze wyrzucone w błoto.
Na początku mówił to półżartem. Że paznokcie i tak się zniszczą, że kawa w domu smakuje tak samo, że lepiej byłoby przeznaczyć te pieniądze na córkę.
Kiwałam głową, choć w środku czułam ukłucie. Przecież na naszą córkę nigdy nie żałowałam. Zawsze była ubrana, najedzona, zaopiekowana. Ale z czasem te uwagi przestały być żartem. Stały się zarzutem.

Zauważyłam, że kiedy wychodziłam do salonu, jego spojrzenie było ciężkie, pełne oceny. Jakby każda złotówka wydana na mnie była kradzieżą z rodzinnego budżetu.
Zaczęłam się tłumaczyć, choć nikt mnie o to nie prosił. Wyliczałam, że to raz w miesiącu, że nie kupuję drogich ubrań, że nie mam żadnych zachcianek. A on tylko wzdychał i powtarzał, że jako matka powinnam myśleć inaczej.
Najbardziej bolało mnie to, że nikt nie liczył jego wydatków. Wędki, przynęty, paliwo na wyjazdy nad jezioro, spotkania z kolegami, piwo po pracy.
To wszystko było normalne, zasłużone, potrzebne. Jego odpoczynek był oczywisty. Mój — zbędny.
Pewnego wieczoru, kiedy znów usłyszałam, że powinnam zrezygnować z manicure, bo córka rośnie i ma potrzeby, coś we mnie pękło. Nie krzyczałam.
Powiedziałam spokojnie, prawie bez emocji, że skoro tak bardzo martwią go nasze wydatki, to może on też zrezygnuje z ryb i spotkań z przyjaciółmi. Że przecież te pieniądze też można by odłożyć albo wydać na dziecko.
Zapadła cisza. Spojrzał na mnie, jakbym powiedziała coś absurdalnego. Jakbym przekroczyła niewidzialną granicę. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że w jego świecie są dwa rodzaje potrzeb — te ważne i te moje. I że moje zawsze będą na końcu listy.
Od tamtej rozmowy zaczęłam patrzeć na nasze życie inaczej. Zauważyłam, jak często rezygnuję. Z planów, z przyjemności, z siebie.
Jak łatwo przyszło mi zaakceptować myśl, że bycie dobrą żoną i matką oznacza ciągłe odkładanie siebie na później. Tylko że to „później” nigdy nie nadchodziło.
Nie przestałam chodzić na manicure. Nie zrezygnowałam z kawy z koleżanką. Przestałam natomiast przepraszać za to, że potrzebuję chwili dla siebie.
I choć atmosfera w domu stała się chłodniejsza, we mnie pojawiło się coś nowego — cicha, spokojna pewność, że nie robię nic złego.
Zrozumiałam, że córka nie potrzebuje matki, która całkowicie się zatraciła. Potrzebuje kobiety, która wie, kim jest, i nie boi się o to zadbać.
A jeśli ktoś uważa, że kobiece potrzeby są mniej ważne tylko dlatego, że nie mają wędek ani ryb, to problem nie leży w manicure.
Problem leży w tym, że zbyt długo pozwalałam, by moje życie było dodatkiem do cudzych planów.