Poszłyśmy z koleżanką na kolację do restauracji i uzgodniłyśmy, że zapłacimy za wszystko po połowie, ale po posiłku powiedziała, że jej się nie podobało i że tylko ja potrafię wybrać coś takiego, więc nie będzie płacić za siebie

To miała być zwykła kolacja. Nic wielkiego, żadna uroczystość, żadnych napięć. Po prostu wieczór, który miał nas na chwilę wyrwać z codzienności.

Znamy się od lat, przeszłyśmy razem różne etapy życia, więc nie spodziewałam się, że właśnie ten wieczór zostawi we mnie tak nieprzyjemny osad.

Pomysł wyjścia był wspólny. Rozmawiałyśmy przez telefon, śmiałyśmy się, narzekałyśmy na pracę, na zmęczenie. Padła propozycja restauracji, którą niedawno odkryłam.

Spokojne miejsce, dobre opinie, przyjemna atmosfera. Uzgodniłyśmy, że zapłacimy po połowie, jak zawsze. Bez liczenia, bez analizowania, bez niepotrzebnych rozmów o pieniądzach.

W restauracji było ciepło i przytulnie. Zamówiłyśmy kolację, wino, deser. Rozmowa płynęła naturalnie, choć momentami czułam, że ona jest bardziej krytyczna niż zwykle.

Komentowała wystrój, muzykę, tempo obsługi. Starałam się to zbywać żartem, bo przecież każdy może mieć gorszy dzień.

Jedzenie przyszło, zjadłyśmy wszystko. Nie zostawiła ani kęsa. Zamówiła nawet deser, choć wcześniej mówiła, że nie jest głodna.

Myślałam, że po prostu marudzi, ale w gruncie rzeczy dobrze się bawi. Do momentu, kiedy kelner przyniósł rachunek.

Spojrzała na niego, potem na mnie, a na jej twarzy pojawił się grymas, którego nie potrafiłam odczytać. Powiedziała, że jej się nie podobało.

Że jedzenie było przeciętne. Że atmosfera nie taka, jak się spodziewała. A potem dodała, że tylko ja potrafię wybrać coś takiego. I że w tej sytuacji ona nie zamierza płacić za siebie.

Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w twarz, ale bardzo delikatnie, niemal uprzejmie. Przez chwilę myślałam, że żartuje.

Uśmiechnęłam się nerwowo i powiedziałam, że przecież umawiałyśmy się inaczej. Spojrzała na mnie z irytacją, jakbym była dzieckiem, które nie rozumie oczywistych rzeczy.

Powiedziała, że skoro to był mój wybór, to mój problem. Że ona nie będzie płacić za coś, co jej się nie spodobało. Że to niesprawiedliwe wymagać od niej pieniędzy za zmarnowany wieczór.

Siedziałam przy stole i czułam, jak rozmowy innych gości nagle robią się głośniejsze, a ja sama mniejsza. Zrozumiałam, że nie chodzi o kolację. Chodzi o coś znacznie więcej. O brak odpowiedzialności, o przerzucenie winy, o granice, które zawsze w naszej relacji były rozmyte.

Zapłaciłam rachunek. Nie dlatego, że się zgodziłam, ale dlatego, że nie chciałam robić sceny. Nie chciałam tłumaczyć się przed kelnerem.

Nie chciałam, żeby ktoś patrzył na nas jak na dwie kobiety kłócące się o pieniądze. Ona podziękowała, jakby to było oczywiste. Jakby właśnie została obsłużona tak, jak jej się należało.

Droga do domu była cicha. Rozmawiałyśmy o niczym. O pogodzie, o planach na weekend. Ani słowa o tym, co się wydarzyło. Ale we mnie coś się przesunęło.

Zaczęłam przypominać sobie inne sytuacje. Inne drobne momenty, kiedy to ja ustępowałam, dopłacałam, rozumiałam. Kiedy to moje zdanie było mniej ważne, a jej niezadowolenie traktowane jak argument ostateczny.

Dopiero w domu, zdejmując płaszcz, poczułam prawdziwą złość. Nie na pieniądze. Na to, że pozwoliłam, by ktoś tak łatwo mnie postawił w roli winnej. Że zgodziłam się zapłacić nie tylko rachunek, ale też cenę za cudze niezadowolenie.

Dzisiaj już wiem, że ta kolacja była czymś w rodzaju testu. Sprawdzianem, czy nadal będę tą, która bierze na siebie odpowiedzialność
za wszystko.

Za wybory, za atmosferę, za czyjś humor. I coraz częściej myślę, że nie chodzi o to, kto zapłacił rachunek, ale o to, kto wyszedł z tej restauracji z poczuciem, że znowu został wykorzystany.

Nie wiem jeszcze, czy ta przyjaźń przetrwa. Wiem tylko, że następnym razem, zanim zaproponuję wspólną kolację, upewnię się, czy naprawdę siedzę przy stole z kimś, kto potrafi brać odpowiedzialność nie tylko za swoje zamówienie, ale i za swoje słowa.

Przyszła do mnie mama i powiedziała, że muszę oddać część mieszkania bratu, bo trzypokojowe będzie dla mnie za duże, a on nie ma gdzie mieszkać: „Babcia po prostu nie zdążyła, a może zapomniała o Marcinie, a tobie nigdy nie będzie wystarczająco dużo”

W każdy weekend jeżdżę do ogródka, żeby jesienią zebrać choć jakieś plony, ale mój mąż nie podziela mojego hobby, za to jeździ pomagać mamie, gdy tylko ona powie: „Ona jest moją mamą, a ty jesteś żoną, mogłabyś jej pomóc, zamiast zajmować się ogródkiem”

W Boże Narodzenie zawsze przychodzimy do teściów nie z pustymi rękami, ale tym razem byli u nas i nie przenieśli nic nawet dla wnuczki. Kiedy zapytałam męża, dlaczego tak się stało, odpowiedział, że to my powinniśmy sprawiać radość rodzicom, a oni mają małą emeryturę