Od początku wiedziałam, że moja teściowa jest kobietą, która zawsze „wie lepiej”. Lepiej od lekarzy, lepiej od nauczycieli, lepiej od sąsiadów.
I, oczywiście, lepiej ode mnie. Kiedy wychodziłam za mąż, myślałam naiwnie, że z czasem nauczy się trzymać dystans, że zrozumie, iż jej syn założył własną rodzinę. Myliłam się.
Na początku były drobiazgi. Uwagi rzucone niby mimochodem, półsłówka przy herbacie. „Zupa mogłaby być bardziej treściwa”, „U mnie w domu robiło się to inaczej”, „Mój syn nie jest przyzwyczajony do bałaganu”.
Uśmiechałam się, kiwałam głową, mówiłam sobie, że nie warto robić z tego problemu. Że to tylko słowa.
Ale z czasem tych słów było coraz więcej. A ja coraz częściej czułam, że we własnym domu zaczynam się dusić.

Pamiętam dokładnie dzień, w którym powiedziała to na głos. Siedzieliśmy przy stole, zwykła niedziela, nic szczególnego.
Teściowa spojrzała na mnie uważnie, jakby oceniała każdy mój ruch, i powiedziała spokojnym, pewnym tonem:
„Musisz wstawać godzinę wcześniej niż twój mąż i kłaść się spać później niż wszyscy, żeby w domu był porządek”.
Zapadła cisza. Przez chwilę myślałam, że źle usłyszałam. Spojrzałam na męża, licząc, że coś powie, że zaprotestuje, że utnie temat.
On jednak spuścił wzrok.
„Przecież tak robią dobre żony” — dodała.
„Rodzina musi być zadbana, a kobieta jest od tego, żeby wszystko było na swoim miejscu”.
W tamtej chwili poczułam, jak coś we mnie pęka. Nie krzyknęłam. Nie wstałam od stołu. Uśmiechnęłam się nawet, ale był to uśmiech, który bolał.
Bo nagle zrozumiałam, że w jej oczach nie jestem partnerką jej syna, tylko pracownicą, która powinna funkcjonować według ustalonego grafiku.
Wieczorem porozmawiałam z mężem. Cicho, spokojnie, bez pretensji.
„Dlaczego nic nie powiedziałeś?” — zapytałam.
„Bo ona ma swoje zdanie” — odpowiedział zmęczonym głosem.
„Nie chciałem robić awantury”.
Te słowa zabolały bardziej niż uwagi jego matki. Bo zrozumiałam, że w tej układance jestem sama. Że on woli ciszę niż moje poczucie godności.
Od tamtej pory teściowa zaczęła mówić coraz śmielej. O tym, jak powinnam prowadzić dom. O tym, kiedy prać, kiedy gotować, jak wychowywać dzieci, których jeszcze nawet nie mieliśmy.
„Mężczyzna musi odpoczywać” — powtarzała.
„A kobieta? Kobieta ogarnie wszystko”.
Zaczęłam żyć w ciągłym napięciu. Budziłam się wcześniej, zasypiałam później. Sprzątałam, poprawiałam, starałam się sprostać oczekiwaniom, które nigdy się nie kończyły. A i tak zawsze było „coś”.
Pewnego dnia, patrząc na swoje odbicie w lustrze, zobaczyłam zmęczoną kobietę, której nie poznawałam. I wtedy dotarło do mnie, że jeśli teraz nic nie zmienię, zniknę. Cicho, bez krzyku, bez awantury — po prostu przestanę być sobą.
Następnym razem, gdy teściowa zaczęła tłumaczyć mi, jak powinnam żyć, przerwałam jej.
„Rozumiem, że chcesz dobrze” — powiedziałam spokojnie.
„Ale to jest nasza rodzina. I będziemy ją budować po swojemu”.
Była zaskoczona. Mąż również. W domu znów zapadła cisza, ale tym razem inna. Ciężka, niewygodna, potrzebna.
Nie wiem, jak potoczą się nasze relacje dalej. Wiem tylko, że żadna rodzina nie przetrwa, jeśli jedna osoba ma wstawać wcześniej, kłaść się później i milczeć przez całe życie. Bo dom to nie koszary, a małżeństwo to nie rozkaz.