Jestem gotowa zrobić dla moich dzieci wszystko, o co mnie poproszą, i przez lata starałam się, aby każdy z moich synów miał własne mieszkanie, ale w końcu zrozumiałam, że wszystkie moje wysiłki były daremne: „Mamo, po co do nas jedziesz, mamy dużo pracy, a ty zajmij się czymś innym”

Jestem gotowa zrobić dla moich dzieci wszystko. To zdanie powtarzałam sobie przez całe życie tak często, że stało się częścią mnie, jak oddech albo bicie serca.

Kiedy byli mali, było to oczywiste. Gdy płakali w nocy, wstawałam bez wahania. Gdy chorowali, siedziałam przy łóżku, zapominając o sobie. A kiedy dorastali, moje „wszystko” zmieniło formę, ale nie znaczenie.

Zawsze powtarzałam sobie, że matka jest po to, żeby pomagać. Żeby podstawić ramię, kiedy dzieci się potykają.

Żeby dać im poczucie bezpieczeństwa, nawet jeśli sama musi zrezygnować z wygody. Miałam dwóch synów i od chwili, gdy zrozumiałam, jak trudne jest dziś życie, zaczęłam odkładać pieniądze z myślą o nich. Nie na przyjemności, nie na podróże. Na ich przyszłość.

Przez lata żyłam skromnie. Odkładałam każdą złotówkę, rezygnowałam z drobiazgów, które mogłyby sprawić mi radość. Kiedy koleżanki mówiły o wakacjach, ja mówiłam, że nie mam czasu.

Screen freepik

Kiedy ktoś pytał, dlaczego wciąż odkładam zakup nowego płaszcza, odpowiadałam pół żartem, że stary jeszcze dobry. W głębi serca wiedziałam, że robię to po coś. Chciałam, żeby każdy z moich synów miał własne mieszkanie, swój kąt, poczucie stabilności.

Kiedy starszy syn znalazł pracę i zaczął myśleć o ślubie, pomogłam mu z wkładem własnym. Powiedział wtedy:

„Mamo, bez ciebie byśmy nie dali rady”.

Te słowa niosły mnie przez długie miesiące. Młodszy dostał pomoc kilka lat później. Też dziękował, też obiecywał, że zawsze będzie pamiętał, ile dla nich zrobiłam.

Nie oczekiwałam wdzięczności. Naprawdę. Wystarczało mi, że wiedziałam, iż są bezpieczni. Że mają dach nad głową, że nie muszą się martwić o jutro tak, jak ja martwiłam się kiedyś.

Z czasem jednak zaczęłam zauważać, że moje miejsce w ich życiu powoli się zmienia. Telefony stawały się krótsze, wizyty rzadsze.

Zawsze coś było ważniejsze: praca, obowiązki, zmęczenie. Tłumaczyłam ich w myślach, mówiąc sobie, że takie są czasy, że młodzi mają swoje życie.

Pewnego dnia zadzwoniłam do jednego z synów i zapytałam, czy mogłabym przyjechać na weekend. Chciałam zwyczajnie posiedzieć razem, wypić herbatę, zobaczyć, jak żyją. W słuchawce zapadła chwila ciszy, a potem usłyszałam:

„Mamo, po co do nas jedziesz? Mamy teraz dużo pracy. Zajmij się czymś innym”.

Te słowa nie były wypowiedziane złością. Raczej zmęczeniem, pośpiechem. I może właśnie dlatego zabolały bardziej. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Uśmiechnęłam się sama do siebie, choć nikt mnie nie widział, i powiedziałam, że rozumiem.

Odłożyłam telefon i usiadłam w ciszy. W domu było spokojnie, aż za spokojnie. Nagle dotarło do mnie coś, czego wcześniej nie chciałam zauważyć.

Przez lata byłam potrzebna, bo mogłam pomóc, wesprzeć, coś załatwić. A teraz, kiedy już wszystko było poukładane, moje miejsce stało się nieoczywiste.

Zaczęłam przypominać sobie wszystkie momenty, w których odkładałam siebie na później. Wszystkie decyzje podejmowane z myślą o dzieciach.

I po raz pierwszy dopuściłam do siebie myśl, że być może przesadziłam. Że dając wszystko, nie nauczyłam ich, że matka też jest człowiekiem, który potrzebuje bliskości.

Nie chodziło o mieszkania ani o pieniądze. Chodziło o poczucie, że wciąż jestem ważna. Że mogę przyjechać nie dlatego, że trzeba coś załatwić, ale po prostu dlatego, że jestem.

Tego dnia długo siedziałam przy oknie i patrzyłam, jak zapada zmrok. Zrozumiałam, że moje wysiłki nie były daremne w sensie materialnym. Dzieci są ustawione, bezpieczne. Ale emocjonalnie zapłaciłam za to wysoką cenę.

Dziś uczę się czegoś nowego. Uczę się stawiać granice, dbać o siebie, nie być zawsze „na zawołanie”. Nadal jestem gotowa pomóc, jeśli
mnie poproszą. Ale już wiem, że moje życie nie może kręcić się wyłącznie wokół cudzego komfortu.

Bo nawet matka, która kocha bezwarunkowo, ma prawo być potrzebna nie tylko wtedy, gdy coś daje, ale także wtedy, gdy po prostu jest.

Przyjechałam na urodziny córki i nie myślałam, że jeszcze tego samego wieczoru wrócę do domu, chociaż rzadko się widujemy. Podczas uczty zięć podziękował swojej mamie za pomoc, chociaż to ja przez cały czas ich wspierałam

Przyjechałam na urodziny córki i nie myślałam, że jeszcze tego samego wieczoru wrócę do domu, chociaż rzadko się widujemy. Podczas uczty zięć podziękował swojej mamie za pomoc, chociaż to ja przez cały czas ich wspierałam

Mam 35 lat i po raz pierwszy zostałam mamą, a mój mąż ma 52 lata i nie chce już mieć dzieci. Teraz rozumiem, dlaczego mama odradzała mi to małżeństwo: „Już czas, żeby zajmował się wnukami, a nie własnymi dziećmi”